Wczesną wiosną na Dylewskich Wzgórzach

 



(Odgłos przedzierania się maczetą przez chyba dżunglę, a jeśli nie, to na pewno przez ostro zarośnięty ogródek - aż w końcu ukazał się blog).

Prawie dwa lata ciszy na nim (aż sam zostałem zaskoczony, myślałem, że jednak krócej), więc chyba czas coś dodać, a że nadarzyła się ku temu okazja w postaci wczesnowiosennej wyprawki na Wzgórza Dylewskie, więc tym bardziej. Bez zbędnego przedłużania zatem.

Widoczek na Wzgórza od strony Ornowa, przed Brzydowem

Świąteczna Wielka Sobota wręcz wypychała człowieka z domu, czy to wolnym czasem, czy też pogodą widoczną na zdjęciach. Nie oponowałem zbytnio, bo była chęć wybyć, i była chęć popatrzeć sobie, a że w ręce wpadła mi nowa lornetka, więc cel był jeden - Wzgórza Dylewskie :] Gdzieś tam wcześniej było już coś o nich, ale chyba tylko przejazdem, nie jako cel sam w sobie.

Widok na północ. Wprawne oko dostrzeże kilka miejskich obiektów, takich jak kościoły czy wieża ciśnień

Po klasycznie zbyt długiej i klasycznie zbyt szarej "zimie" aż się serce radowało na widok tych zwykłych w sumie pól, tyle że odświeżonych przez trawy.


Droga wprost na Wzgórza

W tym momencie powiem, że w końcu w rękach miałem sprzęt uwieczniający rzeczywistość w trochę lepszym wydaniu niż zawsze przedtem, no bo serio, ile można było robić te zdjęcia podłej jakości aparatem w telefonie - czy jednak przełoży się to jakoś na jakość, nie mi oceniać ;)


Pierwsze zabudowania Brzydowa i w końcu same Brzydowo, trochę skrzywdzona przez nazewnictwo miejscowość, bo mimo bycia zwykłą ulicówką wieś to całkiem przyjemna, szczególnie zaś w takim wczesnowiosennym, świątecznym wydaniu, gdy na podwórkach na kwitnących żółto krzaczkach ludzie porozwieszali kolorowe jajka, i różne podobnego typu dekoracje. W tym Wielkanoc miażdży Boże Narodzenie, bo po prostu czuć wtedy że faktycznie jest to święto, a nie w grudniu, gdy nie wiadomo czy listopad to jest czy jednak późny luty i roztopy, a do postaci świętego Mikołaja chce się już po prostu strzelać ostrą amunicją. 


Już za Brzydowem, z tej strony trochę zasługującym na tą nazwę 



Za Brzydowem tak naprawdę zaczyna się zabawa, kończy się asfalt i wjeżdża na dzikszy, pozbawiony aż takich rolniczych wpływów krajobraz. Sam teren zaczyna się też wznosić.




Pierwszą prawdziwą miejscowością na Wzgórzach jest Rudno, a w niej dawno niewidziani przyjaciele z lepszych czasów (i to na niejednym słupie):


 

Za Rudnem można już gdzieniegdzie wypatrzyć daleki horyzont, a także.. kruki, które mają tu jak nic swoje niepisane państwo.






W tamten dzień były ich dziesiątki, i gdyby nie pogodność nieba, widok mógłby być trochę złowieszczy dla kogoś, kto te piękne i mądre skubańce uważa za jakieś sługi złego. Tu lornetka poszła w ruch nie tylko dla dalekiego widnokręgu, ale też by obserwować właśnie je, które wzbijały się nieraz na jakieś  stratosferyczne wręcz wysokości, dostępne zazwyczaj dla ptaków wybitnie drapieżnych. Przez okulary zauważyłem też bociana, który pływał po niebie razem z nimi. Obok mnie zaś bardziej przyziemne, nie znaczy to jednak że mniej interesujące rzeczy:


Osada Pobórze, czyli malowniczo wkomponowane klika chat między polem a lasem, iście w średniowiecznym stylu. Tak to musiało wygląda te kilka wieków temu, albo nawet i sto lat w tył. No i rzecz chyba naprzyziemniejsza z przyziemnych, czyli cmentarz.



Z dodatkiem cebulicy syberyjskiej i słońca prezentował się wręcz przytulnie. 



Hybrydowe godności na nagrobkach dużo mówiły o tym kim byli mieszkańcy tych terenów. Ja zaś ruszałem w stronę dumnie brzmiącej "drugiej najwyższej góry w całej północnej Polsce".




Dalej droga wiodła w mojej opinii jednym z przyjemniejszych "biomów" Wzgórz Dylewskich - pagórkowatym, zielonym, polno - lesistym, nienaruszonym przez turystykę, gdzie kiedyś napotkałem łosia i spore stado kopytnych zwierzów, które wylegiwały się na zboczu pod lasem. Jedynym ludziem był autochton spotkany przed Pietrzwałdem, w wieku emerytalnym, na skuterze, który zrównał się ze mną gdy prowadziłem swój pojazd po "drodze" rozjeżdżonej przez traktory i tym samym nieprzejezdnej, i połączyło nas wspólne narzekanie na stan tejże, mimo że on na swoim rumaku dał radę ją pokonać i zniknął gdzieś w jednej z drużyn prowadzących do podpietrzwałdskich gospodarstw. 


Bezimienne wzgórze pod Pietrzwałdem, z którego lepszy jest widok niźli z Dylewskiej Góry


Pietrzwałd standardowo przejechałem i zaczęła się wspinaczka na przedpola Góry:



Na sam szczyt jednak nie wybierałem się - byłem za wiele razy, ostatnio ze trzy tygodnie temu, ale że samochodem i w niedzielę, więc klimat nie ten. Teraz w planie miałem objechać kilka nowych ścieżek i zaliczyć kilka bezimiennych pagórków, które wynalazłem na fizycznej mapie Wzgórz. Po pokonaniu podjazdu oczom ukazała się w końcu Dylewska Góra:


No, nie do końca:



Od południa nie robi zbyt wielkiego wrażenia i gdyby nie maszty wieży, raczej nikt nie pomyślałby, że to "druga najwyższa góra w całej Północnej Polsce". Chociaż z nimi chyba również nie 😅 Od dołu nie zachęca, ale wystarczy zacząć ku niej "wspinaczkę", żeby jednak coś z tą górą było na rzeczy:


Tu już sam szczyt:



Ta wysoka wieża po lewej niestety niedostępna, a szkoda, bo widok z tej drewnianej jest w zasadzie tylko w jeden kierunek świata i choć przyjemny, to efekt niewykorzystanego potencjału jest odczuwalny mocno. Dlatego też omijałem tą atrakcję i leciałem dalej, a dalej:

Ciekawskie bydło, zero przesady :)

W sumie w tym momencie zaczynało się dla mnie robić ciekawie, bo odbijałem w tereny praktycznie nowe, które liznąłem tylko parę lat temu, i następnym celem było pierwsze z kilku wzgórz, które chciałem "zdobyć". A oto i one:


Zawrotne 267 m.n.p.m, idealne do puszczania latawca, ale nie ma co się śmiać, bo górka była bardzo przyjemna, taka kopulasta, a i widoki z niej niezgorsze:


Rzut oka na lasy skrywające grodzisko Sasinów z XII wieku, zwane Sassenpils - a sasen to zając, więc wielkanocne skojarzenia jak najbardziej na miejscu 🐇

Tu jeszcze "góra" Dylewska:


I stamtąd hajda do Glaznot, ku wyremontowanemu wiaduktowi:



Prezentował się o wiele lepiej niż kiedy ostatnio stanąłem pod jego filarami, a było to bodajże w 2018 roku. Dziś po prostu błyszczał we wiosennym słońcu, niczym młodszy i mniejszy brat rzymskich akweduktów. A i w jego bliskiej okolicy od tamtego czasu pojawiły się interesujące nowości - przynajmniej z mojej perspektywy.




Tego pana kojarzyłem już z wtedy, ale teraz wydał mi się jakiś młodszy i bogatszy.





Nie ma co się dziwić - dorobiło się chłopisko po tylu latach pilnowania wiaduktu, a pilnował bez zarzutu, bo wiadukt i okolice czyściuteńkie. 










Na mapie, rzut kamieniem od wiaduktu doczytałem się położenia "zrujnowanego młyna", więc nie można było tego tropu zostawić ot tak sobie. Oczami w głowie widziałem już jakieś bieszczadzkie klimaty tego typu miejsc, to znaczy zostawione same sobie i w swojej ruinie przewrotnie piękne, jednak to nie były tego typu bieszczadzkie klimaty, bo już z daleka poznałem żółte tablice budowlane i wiedziałem tym samym, że coś się święci.







Święciła się jak widać jakaś grubsza inwestycja, i to z jakimś widocznie na siebie pomysłem. Tablica oprócz suchych informacji nie dostarczyła żadnych konkretów więc tylko gdybać można, co to też będzie, i obstawiałbym jakieś letnisko, ale kto wie. Czerwone ryby w stylu karpi koi i wystrój tej budki przywoływały na myśl jakieś wschodnie klimaty, jednak ukryty w niej święty Franciszek mówił co innego.




Ciekawe, ciekawe.

Ten orb mnie śledzi, nie ma co

Młyn obejrzany, więc cofnąłem się do wiaduktu i w stajennej wiacie urządziłem popas, czyli posiłek plus ciepły napitek z przenośnej kuchenki, którą pokochałem całym sercem już dawno temu i przestać kochać nie zamierzam, póki starczy mi gazu w kartaczu. A i wtedy kochać ją będę. 



Zaryzykuję zapytanie - czy to munsztuk?




Dalej we wsi, choć już na jej peryferiach, znów znajome obiekty:


Urocze "ranczo", choć zazdroszczę odwagi mieszkającym tam, bo dzielą miedzę z rodziną Wilkowskich, którzy urządzili się w takim oto stylu:


I znów ten orb.. 




Chyba to jednak bardzo spokojni sąsiedzi


Dalej już sama natura Wzgórz, i niech mówi sama za siebie:









Narzutowce ze Skandynawii, symbole Wzgórz Dylewskich






Trochę mi się tu rozjechały drogi rzeczywiste z tymi na mapie, przez co zgubiłem ze dwa wzgórza które chciałem odwiedzić, ale że jechałem po zupełnie nowych terenach tej krainy, to specjalnie żal nie było. 



Tak też, posiłkując się szosą szybkiego ruchu, dojechałem do szczytu który został nazwany mianem Czubatki, a nazwany chyba dlatego, że jego stoki drzewiej służyły jako osobliwość całego regionu, a może nawet województwa Warmińsko - Mazurskiego. Mianowicie, działał tu wyciąg narciarski. Dziś tylko pozostałości, ale ręczę za jego prawdziwość, bo ze dwadzieścia lat temu byłem na nim i choć nie skorzystałem, to zjeżdżałem na sankach :)

Niczym pozostałości wymarłej cywilizacji

A na dowód kilka znalezionych w internetach zdjęć:






Ze dwa lata temu wspiąłem się na szczyt (rzecz niezbyt legalna teraźniej, bo wszystko teraz w rękach prywatnych) i ze smutkiem zauważyłem, że wygląda to już zupełnie inaczej, wszystko zarosło, a z tego domku z mechanizmem wyciągu ostały się tylko fundamenty. Nie ma nawet widoków takich jak powyżej, bo wszystko zasłoniły drzewa. Z takich wspomnień z tamtych czasów pamiętam gościa o jezusowym wyglądzie, to jest długowłosego i brodatego, który miał świetną zabawę zjeżdżając na wypchanym worku - ot, kolejna pasująca do Wielkanocy narracja 😋. Od Czubatki (274 m.n.p.m) mapa poprowadziła mnie jej przedpolami, wśród dzikiego lasu i nieużytków, ku kolejnemu wzgórzu (280 wiadomo czego) bez nazwy, które chciałem zaliczyć - i tym razem się udało.





Dało się zobaczyć odległy horyzont, więc jak dla mnie sukces. Można turlać się dalej. Za daleko jednak nie doturlałem, bo już z tego wzgórza coś przyciągnęło mój wzrok:







Malownicze byłyby na pewno nietrafionym określeniem, ale była w tych ruinach jakaś romantyczność. Jednak co to za ruiny, nie wiem, a i źródła milczą. Może i stąd właśnie te uczucie. Stamtąd już turlać się można było aż pod samą znów Dylewską Górę, którą jednak znów ominąć chciałem i za szlakiem w mapie wjechać w jej lasy. Takoż i czyniłem, a po drodze natknąłem się na zupełnie nieplanowany przystanek z widokiem.





I fajnie, i miło, i mogłem objechać teraz jak chciałem i już zacząć powrotną drogę. Zadowolony (i zmęczony, bo droga prowadziła od tych ruin praktycznie cały czas w górę, a muszę wyznać, że nie miałem w rowerze najniższego biegu, więc albo pokonywałem te wzniesienia na drugim, ale częściej, na piechotę). No i zjeżdżam se z szosy do lasu, na mapie jak wół biegnie ścieżka, w rzeczywistości także, jednak jest zagrodzona przez pionowy znak, że teren prywatny, przejazdu nie ma, a są złe psy. W oddali ponure gospodarstwo, które jakby potwierdzało wszystkie te informacje. Trochę zawiedziony, ale jednak się cofam i z podkulonym ogonem doczłapuję się jednak na tą Dylewską Górę 😊 I tam, gdzie tak się wzbraniałem by udać, łapię chyba najlepszy widok całego wypadu.


Ale wieży nadal nie odwiedzam, wielkanocne grupki osób skutecznie do tego zniechęcały ;)


Szybko przemknąłem między trzema wieżami, po drodze minąłem sporo luda, który wypoczywał i korzystał z atrakcji szczytu (lapidarium głazów narzutowych, różne edukacyjne tablice i zabawki, jest tam tego trochę), i wjechałem w górski las, by przez niego już wyjechać ze Wzgórz.





Gdzieś tam błysło mi spomiędzy drzew jezioro Francuskie (od potopionych w nim niezbyt cywilizowanych wojaków z tego kraju, epoka napoleońska) ale względnie szybko zostawiłem Wzgórza za sobą i nie powiem, chyba zostałem płaskoziemcem, bo poziomy jej rzut przywitałem z radością i ulgą 😸 Potem jeszcze jeden popas nad uroczyskiem:


A tam ostatni kęs prowiantu i ostatni łyk wody, i już można było drałować do bazy. Wzgórza jeszcze towarzyszyły, ale już jako element dalekoplanowy.


A i poza nimi było nadal sympatycznie:


Przejechane równe siedemdziesiąt kilometrów i dało się to odczuć, ale wypad udany, mózg dotleniony, aparat w końcu wykonał jakąś sensowną pracę, więc czego chcieć więcej?  No i blog odkurzony w dodatku 😁


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przez Płaskie do Wody, a powrót Kanałem (którego nie widziałem).

Ostróda - Szeląg - Tabórz i bonus.

Latem kajakiem po Drwęckich Krainach