Ostróda - Szeląg - Tabórz i bonus.


Jak obiecałem, też tak czynię i zapraszam do swojej pierwszej rowerowej relacji. Z racji tego, że dopiero ogarniam tą platformę blogerską, całość może być trochę nieskładna i nieporadna, więc z góry przepraszam :) Zaczynajmy więc!


Zdjęcie u góry wyszło mi zupełnie przypadkiem, jakoś nacisnął mi się spust, ale w sumie dobrze obrazuje ono początek prowadzenia tego bloga i samej wędrówki. Zaręczam, że będę do maksimum hamował się z zamieszczaniem podobnych abstrakcji, no ale koty za płoty ;)

Piątek szóstego maja naprawdę dał czadu i temperatura oscylowała wokół "trzydziestki" na termometrze i nic nie zapowiadało się, by miało się to zmienić. Na pewno nie dziś, więc po naprawdę krótkiej preparacji byłem już w siodle i próbowałem wyjechać ze swojego miasta. Ktoś może pomyśleć, że przebicie się przez ulice 35cio tysięcznej mieściny to nic trudnego, ale praktycznie nieistniejąca infrastruktura rowerowa i mus korzystania z jezdni i chodników na przemian czynią taką przeprawę czasem piekłem. Nie był to jednak mój pierwszy raz i zapewne nie ostatni, więc po chwili przekraczałem już krajową siódemkę, przy której powstaje w pocie czoła ogromna obwodnica z estakadą, i prawie byłem już poza miastem. Witało mnie teraz typowe podmiejskie osiedle domków jednorodzinnych, tych oaz z dala od cywilizacji, bo nawet w takim czymś jak Ostróda życie czasem potrafi rozpędzić się do prędkości w której nie ma na nic czasu. Osiedlem tym było podostródzkie Międzylesie, i ta nazwa faktycznie miała pokrycie w rzeczywistości. Międzylesie zatrzymało się w idealnej proporcji miasta i lasu właśnie. Do centrum było kilka minut samochodem, a z okien cieszył już widok mniej lub bardziej odległych zadrzewionych rejonów. W wielkich miastach takie tereny są warte pewnie krocie. Po chwili dojechałem jednak do ostatniej prostej osiedla, i przede mną rozciągała się zachęcająco wysadzana zieleniącymi się drzewami droga:


Nie mitrężąc skorzystałem z zaproszenia i za kilkadziesiąt metrów jechałem już po obu stronach lasem, ale nadal po wygodnej asfaltowej drodze. Minąłem ośrodek wypoczynkowy "Arizona", w którym chyba wszystko grało, bo budowały się trzy nowe domki o całkiem wysokim standardzie. Mała Ruś przywitała mnie klasycznym polskim widokiem:


Nie rozjechany i bez kolein asfalt był miłym dodatkiem do oglądania podwórek i zagród, w których jeszcze w najlepsze harcowały kury, gdzie kogut robił obchód swoich włości a gospodarz piłował drewno w magazynku. Od razu uprzedzam, że uwielbiam takie klimaty i mogę często popadać w takie "chłopomańskie" odchyły. Uwielbiam tego typu folklor w świecie zdominowanym przez smartfony i portale społecznościowe.
Przejechałem przez wieś, za którą leniwie płynęła rzeczka, a na rzeczce oczywiście był mostek ;)


Dalej słonecznym lasem, trochę zygzakiem, wśród piasków i szutrów. Zaczynały się tu już konkretne lasy i było to słychać, widać i czuć. Po lewej stronie prześwitywało i mieniło się w pogodzie jezioro Pauzeńskie, jedno z bodajże siedmiu jezior w bezpośredniej bliskości Ostródy. Droga wzdłuż jeziora była prawdziwą przyjemnością - niestety dość nagle urwaną pojawieniem się drogi 530:


Nie dajcie się zwieść jej minimalizmowi - to nie przyjazna asfaltowa wstęga jak ta od Międzylesia do Małej Rusi, tylko zaniedbana, wąska i pełna Tirów droga o dużym natężeniu ruchu. Pełna kolein, wybojów, o nieistniejącym poboczu. Oprócz tirów pełno osobówek i transportówek które nadjeżdżają ci zza pleców i czasem przejeżdżają bardzo obok. Około dwukilometrowy odcinek tego oesa polecam przejechać jak najszybciej i jak najrozważniej, bo potem jest tylko lepiej, choć nawet i na tej highway to hell zdarzają się ładne widoki:


Po przejechaniu tych stresujących dwóch kilometrów w końcu docieramy do pięknie brzmiącej miejscowości Szeląg. Położona jest na samym czubku długiego na dwanaście kilometrów jeziora o nazwie Szeląg Wielki. Niestety ciężko zjechać z drogi do jego brzegu, bo jedyny sensowny zjazd jest campingiem, który zamkniętą bramą i drewnianym ogrodzeniem broni się od bezpieniężnej gawiedzi takiej jak ja:


Szkoda, bo miejsce prezentuje się naprawdę miło i byłoby idealnym przystankiem w dalszej drodze. Jako ciekawostkę dodam, że kilkanaście lat temu byłem tu z tatą, i mieliśmy okazję oglądać postój cygańskiego taboru właśnie na tym campingu. Czy to byli ci cyganie których już nie ma nie wiem, ale z tego uroczyska odjechaliśmy własnym samochodem, więc jest spora na to szansa ;)
Od szelągowskiego campingu teren dość mocno zaczął pnąć się pod górę, na której szczycie, jakieś kilkadziesiąt metrów od miejsca na zdjęciu, czekała mnie kolejna atrakcja:


Kamień. Oczywiście nie byle jaki, bo malowniczo stojący na rozdrożu, ale też i pełen historii. Ponoć właśnie w tym miejscu odpoczywała podczas polowania pruska królowa Luiza, a sam kamień to pamiątka z rozegranej sto lat wcześniej Bitwy Narodów. Luiza była ogromnie ciekawą postacią, i szerszą panoramę jej życia zamieszczam pod tym linkiem:

http://mojemazury.pl/55776,Po-krolowej-Luizie-zostal-tylko-kamien.html#axzz47ze43fHA

Od kamienia droga odchodziła na północ do Morąga, który mnie nie interesował, oraz na wschód, gdzie miałem zamiar podążyć. Droga polepszyła się zauważalnie, choć co jakiś czas nadal prześladowały mnie pędzące samochody. Teren wokół jednak był przepiękny - stoki po obu stronach jezdni było imponująco wysokie, wałowe, a same drzewa nad drogą tworzyły dach z wyciągających się ku sobie gałęzi, świeżo przyozdobionych przez liście. Kilka podjazdów i zjazdów dodatkowo nie pozwalały się nudzić. Po dłuższej chwili przywitał mnie:


Tabórz. Cel mojej wyprawy. Kolejna pięknio brzmiąca miejscowość, w której znajduje się wyjątkowy Rezerwat Sosny Taborskiej - drzewa o niezwykłej genetyce, która pozwala im rosnąć na wysokość ponad 40stu metrów, i była używana przez europejskie mocarstwa do budowy masztów okrętowych. Dużo słyszałem o tych sosnach, i w końcu mogłem zobaczyć je na żywo.


Naprawdę robią wrażenie. Rezerwat nie jest duży i to bardziej ciekawostka, ale ma szlak i tablice objaśniające taborskie niuanse, i zwiedza się go naprawdę miło i jakby w oderwaniu od reszty świata. Gdy byłem tak mniej więcej w środku, to coś po mojej prawej zwróciło moją uwagę. Obejrzałem się i masakra - w odległości może trzydziestu metrów ode mnie maszerowały dwa wielkie dziki. Czarne jak diabły. Nie wiem, czy bardziej dwaj koledzy czy może dzik z lochą na leśnej randce, ale widok robił wrażenie. Ta możliwość naocznego obcowania twarzą w twarz z dziką przyrodą i jej inwentarzem jest niesamowita. Trochę zwątpiłem wtedy w ten taki rodzinny sens tego rezerwatu gdy można na legalu natknąć się na dziki, ale dokończyłem ścieżkę:


Potem odjechałem w stronę taborskich zabudowań:


Totalnie malownicze miejsce nad jeziorem Tabórz. Zadbane, z placykiem zabaw i wiatami na popas i ognisko. Zdjęcie powyżej zresztą mówi samo za siebie.


I to miał być koniec mojej wyprawy. Lasy Taborskie zaliczone. Można wracać. Niestety, zachęcająca mnie jak zawsze dalsza perspektywa dobrze widoczna na ostatnim zdjęciu wygrała. Jadę dalej!

Gdy przed wyprawą przeglądam mapy jakiegoś miejsca, wszystko wygląda tak zwyczajnie, płasko (choć czego innego można oczekiwać od mapy). Dobrze wiem jak zwodnicze to uczucie, a mimo tego poddaje się mu. Potem, gdy jestem już w terenie, w trójwymiarze, zawsze łapię się za głowę jak bardzo się myliłem. Ile jest fantastycznych miejsc tak naprawdę niedaleko własnego domu. Wystarczy chcieć je zobaczyć.Uwielbiam te uczucie towarzyszące potem temu zdziwieniu - jak coś tak fantastycznego mogło być tak blisko mnie? Jest w tym kara, pokora i odkupienie.

Na mapie oglądanej w domu wieś Plichta to była zwykła kropka gdzieś między zielonymi terenami oznaczającymi lasy. Pomyślałem, że jeżeli lasy Taborskie to będzie za mało, to odwiedzę ją i może pojadę dalej. Za Taborzem skręciłem w prawo i przez około kilometr jechałem lasem. Po kilometrze wyłoniła się wieś Plichta. Przywitała mnie rękodzielnie zrobioną tablicą ze swoją nazwą i wydała się zupełnie normalna. Urzekało jednak jej położenie - tereny bardziej przypominały dzikie rejony Kurpii, gdzie wioski istniały pośród połaci pastwisk, ze wszystkich stron zamykanych lasami.


W dodatku ten zabytkowy dom, którego jednak zdjęcie coś mi nie wyszło:


A gdy wyjeżdżałem z wsi spotkał mnie taki oto obrazek:


Podążający gdzieś w młodnik starszy Pan z laską, gdzieś tam hen, w bezmiar przyrody. Zdjęcie nie oddaje tego momentu, ale zaręczam, że to było symboliczne przeżycie.Namacalny wiek tego człowieka i ta wyrywająca się do życia majowa przyroda stanowiły z jednej strony kontrast, ale z drugiej, jakoś to wszystko współgrało i akceptowało się nawzajem. Dalej było już lżej:


Wioska Dąg przywitała mnie siedzibą drużyny FC Dynamo Dąg - Stadio De La Jaro :) A dalej tymi niesamowitymi otwartymi przestrzeniami:


Chwilę potem dojechałem do wsi Molza, która rozłożyła mnie tym, że była kwintesencją "polskiej wsi". Właśnie ten "kurpiowski" krajobraz z rozległymi, krowimi pastwiskami, który okalały pierwotne wręcz lasy, a w samej wsi stodoły, stara zabudowa, ludzie siedzący rodzinnie na obejściu. Kropką nad i było:


A raczej był - bocian kołujący nad pastwiskiem. Uprzedzałem lojalnie że mam lekkie zafiksowanie na punkcie tego typu klimatów, więc nie dziwcie się mej radości ;) Naprawdę jednak, było pięknie.

Na wylocie z Molzy takie oto obrazy:


W tym momencie rzucam rękawicę tapecie "Idylla" znanej każdemu użytkownikowi Windowsa:


Polodowcowa, pagórkowata rzeźba terenu w okolicy Molzy jest oszałamiająca - krajobraz wznosi się i opada, i non stop miałem tu wrażenie "alpejskości", brakowało tylko fioletowej krowy ;] Droga powrotna prowadziła ponownie do Taborza, i była spektakularnie zwieńczona fenomenalnym zjazdem do wioski, jako wisienka na torcie całej tej "bonusowej" zawartości wyprawy.


Czternaście kilometrów do domu. Przyjemna formalność, bo powszechnie wiadomo, że droga powrotna przebiega szybciej :) Wróciłem tą samą trasą, ponownie męcząc się z ruchliwą 530stką, ale zjazd do lasu koło jeziora Pauzeńskiego wynagrodził ten stres.

Także tak wyglądała moja wyprawa i pierwsza relacja na tym blogu :) Niebawem szykuję następne, i mam nadzieję, że te "nieznane" w turystycznym mainstreamie rejony uchyliły trochę swego nimbu tajemniczości :)

Szerokiej drogi dla każdego! :)

Poniżej zamieszczam mapy z wycieczki. Niebieska linia to droga DO, a czerwona Z POWROTEM. Mapka ma charakter czysto poglądowy.


Trasa wynosiła ponad czterdzieści kilometrów i ponad pięć godzin wyjętych z oficjalnego życiorysu, ale nie ma mowy o straconym czasie :)

Komentarze

  1. Piękne widoki ;)
    A konkurencja dla "Idylli", przyznam że mnie rozbawiła :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne widoki ;)
    A konkurencja dla "Idylli", przyznam że mnie rozbawiła :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za pierwszy komentarz Olga :) Tak mniej więcej właśnie wyglądają te Mazury, których jeszcze nie miałaś okazji zobaczyć. Wołają Cię ;) Z tą Idyllą - może z tą rękawicą to przesada, ale to był naprawdę ładny kawał pagórka, i te zdjęcie słabo to oddaje :) Pozdrawiam!

      Usuń
    2. No na pewno, ostatnie zlodowacenie zrobiło tam swoje :)

      Usuń
    3. Hahaha, odpowiedź godna geografki ;)

      Usuń
  3. Wszystko prawda! Lepiej bym tego nie ujęła, tego o zdziwieniu... I potem ta radość, gdy każdy pokonany metr utwierdza w przekonaniu, że wygrało się los na loterii, mogąc być tam, gdzie się jest :)
    Piękne miejsca, od serca opisane. I świetne ciekawostki! Na pewno będę wiernym czytelnikiem ;) Zwłaszcza, że zazdroszczę tych jezior jak nie wiem... :p

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przez Płaskie do Wody, a powrót Kanałem (którego nie widziałem).

Wyprawa lipiec 2016 - Z Mazur przez Polskę w góry, i nie tylko.