Przez Płaskie do Wody, a powrót Kanałem (którego nie widziałem).

 Jest lato, rzecz niezaprzeczalna w tym momencie rzeczywistości, ale ruchoma i zmienna, bo skończy się szybciej niż by się chciało i zakładało. Dokładniej rzecz biorąc - lipiec - więc lata najlepsze chwile, bo sierpień niby fajny też (bo i fajny), ale już pomału otwiera się okienko w głowie, że to już taka z lekka równia pochyła, wprost do pierwszych wrześniowych przymrozków z rana, a potem to już tylko filbumvinter i zagłada. No to cóż, do pociągu rower włóż i jedź, by mieć potem co powspominać, a i może bloga odkurzyć, bo stoi gdzieś w internecie i zbiera pajęczyny. Powtórzę za Tadeuszem Faliszewskim zatem: jadziem, Panie zielonka. 

To nie pierwsza tegoletnia eskapada, bo (również w lipcu, na jego początku, i tu pozdrawiam serdecznie głogowską dobrodziejkę, która znacznie przyczyniła się do polepszenia już i tak dobrych wrażeń), udało się wybrać w Góry Sowie i Kamienne na tydzień, które jak najbardziej warte zobaczenia i opisania, ale z górami jest tak, że o dziwo są dość ciężkie do zdawania relacji z nich, nie oddaje ona nawet w przybliżeniu tego co się w nich widzi i odczuwa, tekst, nawet ze zdjęciami, jakoś je upłaszcza. Chyba coś w tym jest, skoro nawet zasłużeni językowi akrobaci z młodopolskiego okresu, kiedy zabierali się za wychwalanie walorów Tatr, byli wykpiwani przez niektórych kolegów od fachu jako "śmiechuwartych' grafomanów. Będzie więc relacja opozycyjna, bo zaczyna się na płaskich jak Niderlandy Żuławach.



                                                                                                          ***





Na nowo odpalonym liczniku 43ci tysiącmetr, trochę szkoda że bateria padła i trzeba było zainstalować nową, wraz z resetem starej liczby która oscylowała tysiącmetrem w liczbie ponad czterech tysięcy.

Podróż pociągiem trwała zawrotne półtora godziny ale i tak mi się dłużyło, szczególnie gdy ten zatrzymywał się na jakichś polnych stacjach, drzwi się otwierały i do środka wpadał letni żar wraz z odgłosami owadów w zaroślach, coś zupełnie innego niż postoje na betonowych, sterylnych dworcach miast. Aż chciało się z niego wyskoczyć tu i teraz, i zacząć jazdę na własną nogę. Udało się jednak do Malborka dotrzeć, miejsca, z którego na dobre wykatapultuje się już w wyczekiwany pejzaż, który przesuwał się w oknach. Malbork to miasteczko, ale i tak dobre kilkanaście minut wraz z goglowską nawigacją przebijałem się przez jego ulice. Na szczęście posiada pewien szalenie charakterystyczny obiekt, w którego stronę musiałem jechać, co bardzo ułatwiało sprawę - zamek. W sumie, to nie taki tam zamek, bo największy tego typu w Europie. 





Jak widać powyżej, tego dnia nie szykowałem się na tego typu wrażenia - odwiedzony zamek w Grodnie sprzed trzech tygodni całkowicie zaspokoił na nie głód :) Objechałem go zatem w najkrótszy, praktyczny sposób, oczywiście uznałem jego status (choć nigdy nie byłem w środku, aż trochę wstyd), i udając się przez mostek na Nogacie zostawiłem z tyłu i tylko baszty machały mi na pożegnanie, gdy leciałem już przed siebie.



    

                         
Bardzo na plus zaskoczyła mnie infrastruktura, bo przez dobre kilka kilometrów jechało się po dedykowanej drodze, co bardzo dobrze wpływało na odbiór otoczenia. A te jawnie narzucało skojarzenia z krainą wiatraków i polderów - i jechało się po tej płaszczyźnie wybornie. Płynnie, szybko, i gdyby tylko w końcu droga rowerowa się nie skończyła, byłoby jeszcze lepiej. Nie było to jakimś zaskoczeniem, raczej kwestią czasu, ale jednak poczułem lekkie uszczypnięcie zawodu ;) Niby mogłem jechać dalej, ale co to za przyjemność być na łasce tranzytowego ruchu. Musiałem powrócić do mijanej z kilometr wcześniej odnogi prowadzącej do Lasowic Wielkich (ta, jasne) i to było strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że w Lasowicach była jeszcze lepsza nawierzchnia rowerowa (jednak jesteście Wielkie, proszę o wybaczenie), to zaczęły się tu prawdzie stepy, na których istny prawdziwy ukrop:




Czas Południc

Bardzo ciekawa i wcale nie nudna odmiana po jakby nie było, atrakcyjniejszym z założenia przecież górskim krajobrazie. No i szło po tym jechać, i to jak. Cyk do wioski Lipinki, za nią znów pól po horyzont, ale cóż to? To już Myszewo widać, i ledwo się skończyło, a po prawdzie to i zaczęło, a tu już człowiek do ładnego Myszewka wjeżdża, gdzie bociany w gnieździe klekoczą. Gogle mówi, że do Kmiecina jakąś polną drogą najlepiej, więc co robi człowiek? Słucha się gogle i wjeżdża. 
Hajłej tu Kmiecin


I nie wyjeżdża na tym człowiek źle. Gogle służy, gogle radzi, gogle nigdy cię nie zdradzi, chciałoby się krzyknąć, gdy faktycznie do tego Kmiecina z tej dróżki trafiam. Mam niby mapę, uwielbiam mapy, to jest coś szalenie satysfakcjonującego nawigować się nimi, patrzeć jak przelany na papier został teren i miejscowości, ale czasem tych naprawdę strategicznych połączeń na nich ze świecą szukać. Jest tak fajnie, że robię z siebie głupka na drodze:


Za co przepraszam. W Kmiecinie jednak nie bawię długo, moim pierwszym z dwóch celów jest Nowy Dwór Gdański. W drodze do niego pomoże mi taka oto droga:



Pierwszy raz chyba jadę po czymś tak oficjalnym, że ma własną numerację, własne zasady (samochodom niby nie, ale i tak jakiś Janusz się znalazł) i prowadzi wałem wzdłuż malowniczej rzeki Tugi. Tu zdecydowałem się na pierwszy odpoczynek, bo wybiła trzecia godzina drogi. Nadającym się ku temu miejscem okazał się stary cmentarz mennonicki.




Bardziej przypominał park, co też zadecydowało o jego wyborze na postój. Tablica obok ujawniła mi kim byli spoczywający tu ludzie, mennonici owi. Otóż było to wyznanie chrześcijańskie zaliczane do protestantyzmu, powstałe w  1539 roku w.. Holandii. To trochę tłumaczy, dlaczego osiedlili się właśnie na Żuławach :) Nie zadecydowała jednak o tym rzeźba (a raczej jej brak) terenu, tylko jego tolerancja dla tego odłamu wyznaniowego, a zakładał on między innymi takie postulaty jak brak służby wojskowej, zakaz składania przysiąg, czy też piastowania wysokich urzędów. Ciekawe. Opuściłem tak i cmentarz, jak i Nowy Dwór Gdański, w którym nie zrobiłem nawet jednego zdjęcia, i ruszyłem dalej, ku głównemu celowi dzisiejszego dnia, jakim było morze. A raczej zatoka tego morza, nad którą położone było Sztutowo.



Most Czterech Pancernych, na którym faktycznie Czterech Pancernych kręcili

Ostatnie dziesięć finałowych kilometrów zrobiłem już na lekkim zmęczeniu. Upał też robił swoje, bo był to dzień przed którym ostrzegały alerty i pogodynki - ze 35 stopni w cieniu, tego typu. Do Sztutowa wjechałem zadowolony jednak, bo to już rzut przysłowiowym beretem od tego, co w takie dni jak ten śni się nawet za dnia. Zjeżdżałem leśną już drogą, no nie może być lepiej myślę, zaraz morze, i jest, już widać wielką wodę, ale czym bliżej, tym więcej było elementu, którego wolałbym jednak nie spotykać. Poniższy kadr proszę zaś połączyć z memicznym odgłosem zatrzymania płyty.



To tylko mały wycinek dramatu...


Statyczne ujęcie mało co oddaje chaos tam zastany


Kurde, co jest. Ja te Sztutowo wybrałem nie tylko dlatego, że to najbliższy ode mnie styk lądu i morza, ale i w nadziei, że masy polecą gdzieś na Krynicę Morską i Jantar, a tu będzie luźno. 



Zaraza..


Cóż, do domu się przecież nie wrócę. Jak rzekł kiedyś pewien chiński mędrzec, jak i nieznany z imienia moczymorda pod sklepem na Podlasiu, gdy zabrakło trzydziestu groszy na dobre tanie wino: tylko spokój nas uratuje. Tako i ja zastosowałem się do tej rady. Poszedłem z rowerem dalej.



I zaiste wielka jest w ludowej mądrości.. mądrość, bo po kilkuset metrach wzdłuż nadbrzeżnego lasu dało się odczuć o wiele mniejsze natężenie człowieka na człowieku. A na plaży zaś:



Cóż więcej rzec :) W takich warunkach i okolicznościach mogłem szukać miejsca na rozbicie się. Wychodziłem z założenia, że nie chcę żadnych kempingów. Po primo, będą zapewne obładowane ludziem, którzy wieczorami będą kultywowali starożytny obrządek alkoholizacji i wokalizacji, a co za tym idzie, marny będzie z tego pobyt tam. Secundo, wodę, tak potrzebną np. w górach, przez co korzystanie ze schronisk i podobnych przybytków jest tam koniecznie, będę miał pod ręką, a pitną mogę zdobyć w ciągu paru minut. Po tertio - koszta strasznie ostatnio poszły w górę, trzeba liczyć każdy grosz i choć może aktywował się we mnie jakiś sundajski pierwiastek, to nie zamierzałem tego jednak zmienić. Wyjazd very budget friendly :) Quatro - miejsce się znalazło bardzo dobre, co tylko przypieczętowało decyzję. 


Blisko ścieżki spacerowej, ale osłonięte od niej. Do dzieła więc.



Plan minimum wykonany. Dotarcie na morze. Nie rozbicie się w trakcie. Rozbicie się w dobrym miejscu. To co teraz? Nie było pytania. Człowiek tak się z tego wszystkiego cieszył, że po prostu przebywanie w tym miejscu, bez niczego konkretnego do roboty, sprawiało czystą satysfakcję. Proste czynności, jak otworzenie zimnego napoju czy pójście nad wodę. Po co coś więcej. 


Znowu głupieje


Lokals zażenowany napływowymi turystami, XXI wiek, ale i tak kolorowane

Po tak spędzonej około godzinie, uczucie to jednak zaczynało słabnąć. Ciężko mi usiedzieć dłużej praktycznie w każdym miejscu, a że zupełnie nieplażowy ze mnie człowiek, to i stąd zaraz mnie poniosło - mimo iż naprawdę doceniałem klimat pustego nabrzeża i wielkiej wody, która rozbijała się o brzeg w kojącym dźwięku i rytmie. 

Obóz dobrze ukryty




W lesie też było fajnie, no i dawał wytchnienie od nieustannej emisji słońca. Taki biwakowy, oldskulowy klimat - gdzieś z boku był obóz harcerski, chodziły oddziały małych skautów śpiewających te swoje dziwne piosenki (kto mi zabrał melon, może kameleon, może wujek Leon, tego typu), ale było sympatycznie. Pojechałem nawet rowerem do Sztutowa po więcej zapasów, na jutrzejszy dzień. Potem wróciłem i już czekał na mnie nadmorski wieczór. Miło.






Widok stricte z namiotu

Szum wody miło lulał, taki ASMR na żywo, i tak skończył się pierwszy dzień. 


A drugi zaczął się odgłosami burzy gdzieś z nad morza, więc spokojnie dałem jej czas się wygrzmieć. W górach byłbym raczej zawiedziony, tu jednak, dzięki brakowi konkretnych celów, było to jak najbardziej pozytywne. I szło się zregenerować po wczoraj. Dopiero koło trzynastej wychynąłem na świat, a ten był już zapraszający - bo z rana panował raczej szarobur.


Klasycznie, jak amen w pacierzu trzeba było odwiedzić plażę, a pogoda była jak w przeboju Big Day -  W Dzień Gorącego Lata, nomen omen mojej ulubionej wakacyjnej piosenki i guilty pleasure w jednym. 


Dobrze, ale zawsze może być..


Lepiej 😎




Narzuca się aż druga tematycznie podobna piosenka, tym razem jednak bez guilty pleasure: Historia jednej znajomości. Dobra, dość
 

Nie powiem, by spotkały mnie tego dnia jakieś zaskakujące przygody czy też znajomości, nawet ta jedna. Chyba tylko z tym Panem, który z rana życzył mi smacznego gdy grzałem sobie na mini-kuchence wodę na herbatę, gdy przechodził ścieżką obok. Powiedział dzień dobry, smacznego, ja odpowiedziałem dziękująco, zażyczyłem mu miłego dnia, i tyle. Na pewno znów odwiedziłem sztutowski market, po drodze zajrzałem do namiotowego kiermaszu książek zaczynających się od pięciu złotych, ale takich nie było, jak i interesujących mnie tytułów (Biedronko, kiedy rzucisz "Pięć lat kacetu" Grzesiuka, skoro rzuciłaś wcześniej dwie pozostałe, wrrr). Pozostało mi czytać swoje podróżowe ultimate czytadło, jakim jest pierwszy (i drugi) tom opowiadań wiedźmińskich, który, albo którego drugą część, zawsze i zawsze biorę z sobą do podróżnego bagażu, a i wziąłbym je jako te jedyne książki na bezludną wyspę, gdybym na takową musiał się kiedyś, hipotetycznie, udać. 



Trochę tymczasem zaczynało się chmurzyć, i można było zaobserwować dość interesujące zjawiska nad morzem, niechybnie powstałe ze związku upału z wodą. 




Poszło to jednak bokiem, spychane tam przez nadmorski wiatr.


Ciekawe, jak słońce lub jego brak potrafią nadać lub zabrać klimat. Z nim plażowy piasek, tak jak i pola zbóż i jęczmienia, tudzież jakiegoś pszenżyta, potrafią rozświetlić się złotem lub poszarzeć jak zwłoki w przeciągu dosłownie mgnienia oka. Niesamowita pośrednia siła. Dzień tymczasem znów miał się ku końcowi, mimo swojej letniej długości zleciał szybko.









Człowiek jednak głupieje i romantycznieje naraz nad tym morzem:


No i klasyczny zachód słońca:

Jeszcze nie


Prawie


O, jest





Potem już tylko te przednocne granaty, chyba jeszcze bardziej urokliwe niż ten oklepany zachód (nie, żebym był antyzachodowcem słońca, bo wcale):






Noc o dziwo minęła słabo, bo miałem duże problemy z zaśnięciem, do czego rękę dołożył wiatr, bo rozdmuchał się wcale nieźle, aż tak nieźle, że podwiewał mi namiot w sposób taki, że miałem wrażenie że przez całą noc ktoś próbuje mi wejść do środka. Poza tym, sny. Już w górach każdej nocy miałem je niesamowicie mocne, praktycznie zawsze niepozytywne, i tu też takie były. Wielowątkowe, dziwaczne i niesprzyjające normalnemu snu. Mimo wszystko spać szło. A ranek jak to ranek na tripie, resurekcja, czyściec każdych koszmarów:



Morze i pogoda trochę mdłe, ale to nic. Kuchenka, game changer tripu tego i ostatnio górskiego, potrafiła swoją mocą przegnać nawet chmury. Wcześniej, jeśli nie rozpaliłem ogniska, mogłem pomarzyć o czymś ciepłym czy to rankiem, czy w ciągu całego dnia. Ognisko jest wielce problemowe, bo często rozpalić ciężko (w ten nadmorski wiatr było to nie tylko ciężkowykonalne, ale i niebezpieczne, bo wszędzie wokół pełno suchego materiału), a nawet jeśli, to potrzeba narzędzi by na nim ugotować wodę. Tu nie było z niczym powyżej żadnego problemu. 

I wygląda jak małe ufo albo robocik z Gwiezdnych Wojen :)

Ot, kładło się blaszany kubek z wodą, podpalało wcześniej przygotowany, połączony z kartuszem zestaw, i włala, po niespełna minucie woda zaczynała parować, a chwilę później była gotowa by zmelanżować się i przeistoczyć w kawę, herbatę, lub w owsiankę. Człowiek cieszył się z tego jak głupi, a przynajmniej ja. A jak coś takiego smakowało z łąki przy schronisku w Górach Sowich, po kilkugodzinnym marszu, nie da się opisać. I tu smakowało podobnie. Wypiłem, zjadłem, zszedłem jeszcze pożegnać się z morzem, bo już odlatywałem, nie dalej, tylko w podróż jakby do tyłu, bo do domu, ale od domu dzieliło mnie jeszcze mnóstwo drogi. I taka refleksja na koniec morskiej przygody: równo lat trzy temu dane było mi odwiedzić Chorwację, i wcześniej miałem wizję takiego właśnie rozbicia się gdzieś w lesie, z widokiem na Adriatyk, ale okazało się że wszędzie albo ten Adriatyk zabudowany, albo kamienisty, a lasy pokraczne i niewygodne. Wyszły nici. I tu, nad zimnym i szarym Bałtykiem dopiero spełniła się ta chorwacka fantazja ;) Gdyby jednak tak połączyć polskie plaże z ichniejszym morzem, wtedy byłyby.. Karaiby ;) Ech..



Zimne, szare, ale jakoś zawsze ciężko z tym morzem człowiek się rozstaje (serio, jakieś rymy zupełnie niezamierzone, klnę się)

Kuchenka jak widać działała, bo pogoda zrobiła się na powrót miodna. Spakowany wcześniej rower już czekał:


W międzyczasie niespodzianka, bo jakiś pajączek utkał mi na kierownicy i na przyległych jej kablach od biegów pełnoprawną pajęczynę:

Widać mało, ale ona tam jest, zaręczam.

Której postanowiłem w ogóle nie ruszać. I pojechała ze mną, ale chyba bez gospodarza, który chyba wiedział co się święci. I tak oto opuściłem morski region, kierując się na południe.



I na początku zapowiadało się dobrze. 

Liczymy bociany. #1



Przykład bezsłonecznego szarozwłoku. Trochę tak smutno, nie?

Znów znajomy klimat, beztroska płaskość, która ulegała sile rozpędu na dwóch kołach bez zająknięcia. Do czasu jednak, bo i owe się pojawiło. Otóż zmierzałem do Elbląga, a na mojej drodze były dwie rzeki, przez które w promieniu kilkunastu kilometrów po prostu NIE BYŁO MOSTÓW. Już kiedyś studiowałem satelitarnie tą trasę i wtedy też mnie to uderzyło, ale teraz, rzeczywiście, po prostu mnie to wkurzyło. Pewnie, mogłem przeca wrócić tą samą drogą którą przybyłem i wiem, że dopiero wtedy przebycie jej oznaczało by pełne tej drogi poznanie (pozdro dla kumatych 😁), ale na rowerze to raczej nie był najlepszy dla mnie pomysł. No i jednak lepiej po prostu jechać nowymi, z nowymi widokami. 


Musiałem jednak schować dumę w kieszeń (lub sakwę) i pokornie wrócić do mostowej przeprawy, przedwczoraj pokonanej, trasą takową również, i nie dość tego, bo droga którą przebiegał most, czy może most przez którą przebiegała droga, więc rzeczy te były tak zawalone narodem jadącym/wracającym z nad morza, że musiałem techniką "na wietnamskiego skuterzystę" po prostu wcebulić się do ruchu, bo inaczej stałbym tam do końca dnia. Potem jeszcze skorzystać z uprzejmości, skręcając w lewo, ku wolnym już od tranzytu szlakom. 


Legenda mówi, że czekał tak długo na przejazd przez most, aż zarósł i zardzewiał

  Istny labirynt, tak mogę określi sieć dróżek którymi musiałem przejechać by dojechać do mostu na tej drugiej rzece. Nawigacja była używana średnio co półtora minuty, w końcu jednak udało się i mimo że most był jakoś zabytkowy to po prostu minąłem go, a zachęciła mnie do tego tabliczka informująca, że droga na Elbląg była już tu, a nie za gdzieś hen za pięcioma wioskami o podobnych nazwach (Myszewo, Myszkowo, Myszewko, i to w promieniu dwóch kilometrów od siebie, historia prawdziwa). Stanąłem odetchnąć dopiero w okolicy Marzęcina i resztek śluzy z 1884 roku:



Ten atencyjny kaczor to po prostu kawałek chusty samoistnie zanimalizowanej i nieświadomie zapozowanej :)


W Marzęcinie uzupełniłem zapasy i przekroczyłem (kolejny) most, tym razem przerzucony przez Nogat, a w jego okolicy napotkałem na ciekawy obiekt.


Ewidentnie jakaś stara karczma, zajazd może, i nie przesądzał o tym wcale piwny szyld i (nie)widoczna za nim rozpiska atrakcji (bilard stołowy(!), napoje, piwa, wódki, wina - jak nic z lat 90', dziś tak już nikt nie reklamuje), ale sam budynek, solidny wszerz i wzdłuż, z pięterkiem od boku, i wejściami do składów lub piwnic. Tak dedukuje, absolutnie proszę nie brać tego za pewnik :) 

Ujęcie ze street view

I jeszcze na tą uroczą reklamę :) Bilard stołowy! Piwo z beczki! (to akurat chętnie bym sprawdził)

Z przyjemnością przekroczyłem Nogatowy most i też raczej nie zachwycałem się ani nim, ani jego otoczeniem. Stąd widziałem już północne rewiry Elbląga i cieszyło mnie to, bo koniecznie chciałem jeszcze dziś minąć go i zrobić jak najwięcej kilometrów na południe. Przedtem jednak chwila uwagi dla swojego wehikułu, bo bez niego nie byłoby nic. Twoje pięć minut, bejbe:

Ujęcie od boczku, świetnie

Teraz z tyłu

Ukaż agresywny profil, tak jest!

I od frontu


A teraz zbliżenie. Mamy to! Co? Pajęczyna?! (znów odgłos zatrzymania płyty)

Wiózł bez gadania nie tylko mnie, ale i tą pajęczynę przez cały czas, a po drodze złapała mi się w nią nawet pszczoła, na szczęście nie zaplątała się jakoś mocno i z lekką pomocą po chwili odleciała w swoją stronę.

Szło już wypatrzyć bloczyska, czyli klasyk każdego chyba polskiego miasta

Szybko dotarłem do samego miasta, którego muszę przyznać, w ogóle nie znam, a szkoda, bo choć Elbląg jest raczej z tych mniej "fotogenicznych" i rozkładówkowych, to mijając stary, taki wręcz w angielskim stylu port, z czerwonej, robotniczej cegły, poczułem się zaintrygowany. The Clash mogliby tam z powodzeniem kręcić teledyski. No i samo centrum, ze stylizowanym starym miastem, z ciasno stojącymi w jednym rzędzie kamienicami, tu już miałem lekki fleszbek z Amsterdamu. No i ten prosty, ale mający coś w sobie kościół św. Mikołaja, prawie stumetrowy. Pewnie tych "no i' dałoby radę znaleźć tu więcej. Poza tym, Elbląg powstał na miejscu legendarnej osady wikińskiej Truso, co też fajnie oddziałuje na wyobraźnię. W tej beczce miodu jednak jest i dziegieć, bo Ostróda od lat toczy z Elblągiem boje odnośnie łączącego oba miasta kanału - a dokładniej jego nazwy. Niby oficjalnie to "tylko" kanał Elbląski, ale moje miasto się nie daje i nawet w swoich folderach turystycznych przemyca nie tylko swój człon, ale i po prostu, bez ceregieli pisze o "Kanale Ostródzko - Elbląskim" ;) No i z Ostródy pochodził Adolf Tetzlaff, wielce zasłużona dla kanału postać, która umożliwiła statkom żeglugę po nim. Jako ciekawostkę dodam (choć może wydać się trochę makabryczna), że Pan Adolf spoczywa na cmentarzu na "Polskiej Górce", który kiedyś pojawił się w opisie na tym blogu. A w nim i zdjęcia ostatniego miejsca spoczynku wyżej wymienionego. I to był mój cały dostępny czas dla Elbląga, bo musiałem jechać dalej. On jednak miał widocznie inne plany, bo deszcz rozpadał się na tyle mocno, że na około czterdzieści minut unieruchomił mnie na przystanku autobusowym. A masz, ostródziaku.


Te zdjęcia są do niczego :)

W końcu tylko mżyło, więc można było znów ruszać. Obwodnicą wyjechałem z miasta, choć smukła iglica kościelnej wieży była widoczna jeszcze przez wiele kilometrów.


Deszcz ma swoje niezaprzeczalne zalety. Umożliwił mi bliższy wgląd w sekretne życie stacji benzynowej. Serdecznie zapraszam, Adam Małysz.





Znajdowałem się teraz w najniższym miejscu w Polsce, na tej słynnej depresji o której uczą w szkole: 



Wiedziałem to i bez znaków, pogoda mówiła wszystko. Humor poprawił zjazd, a na nim takie kierunkowskazy:



I takie, choć już mniej czytelne, dosłownie i w przenośni:


Federalnej Niemiec.. coś.


Teraz praktycznie zaczynał się Szlak Kanału (dyplomatycznie nie powiem jakiego), którym zawsze chciałem przejechać. Jak się okaże, nie będzie to jednak przejazd nim stricte. Ale od początku.

Bociany #2


Ledwo szlak się zaczął, i niech go szlag, bo rozpadało się ponownie. I to takim deszczem uniemożliwiającym jazdę. Napatoczył się jednak sklep a przy nim wiata, gdzie można było przeczekać. Niestety, bez stacji benzynowej.

Smutny Małysz.jpg


I rower też.


Szczęśliwie, dość szybko w miarę się wypogodziło. Nadal było pochmurnie, ale z gatunku tej ciekawej pochmurności. Jak na najbardziej depresyjne miejsce w kraju, całkiem nieźle. Znów jakaś rzeka i most, ale za nią - las. Prawdziwy las, którego podczas tej wyprawy nie widziałem nawet z bliska, nie mówiąc już o jeździe w nim. 





Nie trwało to jednak długo, bo zaraz znów wyjechałem na pola i łąki. A na nich TO COŚ:



Chyba najbardziej dziwaczna budowla jaką kiedykolwiek zobaczyłem na żywo. Wyglądała jak jakiś pająk kryjący się w krzakach, ale posiadający czułki. Gdybym zobaczył to gdzieś nocą w lesie, to nie wiem. Korciło by przyjrzeć się bliżej, ale otoczenie wokół było mocno zarośnięte i mokre, a jedyne wzięte ze sobą lekkie buty już przejawiały oznaki zmęczenia materiału. Słowo daje, że budynkowad odprowadzał mnie wzrokiem dobre kilkaset metrów. Za parę kilometrów kolejna ciekawostka:

Kompaktowy kościółek


Ciekawe, czy rozmiary współmierne do cech pasterza ;) Gdzieś chwilę za nim natrafiłem na oznaki tego, że jedna kraina zmienia się w drugą.



Teren zaczął wznosić się i opadać, co z jednej strony było dobre dla zmysłu krajobrazowego, ale z drugiej, zaczną się pewnie i podjazdy, a człowiek już tak przyzwyczaił się do zasuwania po płaskim, szczególnie z tym całym majdanem na bagażniku.

Adam sam nie wie, co o tym myśleć

 
Ale - deszcz nie padał, nawet coś tam się pogodzić zaczęło, więc i na górkach będzie fajnie, przynajmniej będzie można czasem też sobie zjechać, niczym Polski Orzeł z rozbiegu. Obiecałem sobie że wyobrażę sobie wtedy głos Szpakowskiego. Leć, leć..

Ależ dzikomokroładnie


Letnia pochmurność w przyrodzie też ma swój urok..


O, osiołki :O


Dochodziła już siedemnasta i zbliżałem się do teoretycznego punktu w którym chciałem się zatrzymać na noc. Dnia było jeszcze a jeszcze, ale podążałem do pewnego, z góry upatrzonego miejsca, którego jednak trochę się obawiałem. Czemu? Ano, popełniono tam kiedyś morderstwo, prawdopodobnie rytualne. Równo 1025 lat temu. Miejscem tym były lasy w bliskiej okolicy wsi Święty Gaj. Tak, dokładnie. W tych lasach Prusowie zdekapitowali św. Wojciecha, tego słynnego nawracacza (wololo). Wydały mi się bardzo wdzięcznym miejscem na nocleg, bo wszędzie tylko te pola, które do tego nadawały się średnio. Lasy te leżą na niedużym wzniesieniu terenu, przez co widoczne są już z daleka, i z każdym kilometrem ich ściana rosła, co w połączeniu z niestety nadal dość pochmurną pogodą tworzyło pewien niepokojący klimat. Dojechałem do wioski, i na samym jej początku moją uwagę zwróciło coś na poboczu, o ewidentnie sakralnej proweniencji. Oczywiście zajechałem tam, miałem czas i chciałem.



Ołtarz, a wokół niego stacje z drewnianymi płaskorzeźbami.





Było ich bodajże czternaście i nie będę wszystkich tu przywoływał, choć rzeczy to zrobione bardzo ładnie, ale niektóre stanowiły zagadkę i dla nieobeznanych dokładnie z przebiegiem misji Wojciecha będą zagadkę stanowić nadal. Przydałyby się jakieś objaśnienia. 

Chociaż tu wszystko jasne, sytuacja nie wymaga komentarza


Najciekawszą zagadkę znalazłem za samym ołtarzem.



Ołtarz ma kamienną podbudówkę która odgrywa chyba rolę jakichś katakumb, bo jak widać u góry, drewniane drzwiczki były wyłamane, a na palecie jak nigdy nic leżał jakiś.. sarkofag. No i jak połączyć kropki, dla nieobeznanych z historią Wojciecha za życia jak i po życiu, to wychodzi na to, że.. to jakieś jego relikwie? Hę?




Taka była moja reakcja mniej więcej, ale potem zgoglowałem, że chyba wszystko co udało się z misjonarza odzyskać powędrowało do Pragi (Wojciech był Czechem), więc to raczej nie to. Mimo wszystko, ciekawe znalezisko. Chętnie zobaczyłbym film o tych wydarzeniach w reżyserii takiego Roberta Eggersa (VVitch, Lighthouse, ostatnio Northman, szczególnie zaś w stylu tego ostatniego). Opuściłem sanktuarium i po paru sekundach byłem już w miejscowości. Tam oczywiście sklep, kościół, bociany.

Bociany #3


Po żuławskiej depresji to już prawie górski widok


Po prawej widoczny makabryczny las


Podczas wizyty w sklepie zapiał gdzieś obok kogut :) Wyjechałem ze Świętego Gaju, by wjechać w las. Akurat wyszło trochę słońca więc było tam całkiem przyjemnie, ale mnie trochę przerażało to, że las był gęsto i chaotycznie zarośnięty, pośrodku niego była tylko szosa i nic więcej, żadna dróżka czy ścieżka nawet nie odbijała w głąb. Zero szans na rozbicie obozu w takiej dżungli. A chciałem się tu rozbić, ponieważ gdzieś w lesie było grodzisko właśnie tych pruskich łobuzów od Wojciecha, o nazwie Cholin. No i jadę przez ten las, nadal zero skrętów, jak i żadnych tabliczek odnośnie grodziska. I już myślałem że jednak przejadę go, gdy po lewej zamigotała przestrzeń z trawą. I znalazłem bardzo dobre miejsce, niczym legitne pole namiotowe, zadbane i wychuchane, oraz oddzielone od szosy czymś w rodzaju bagiennego oczka wodnego z wysokimi drzewami. 


Nóż jako przestroga dla zbłąkanych duchów


Było prawie idealnie, prawie, bo jeden element wydał mi się dziwny. Pod drzewami tego oczka był taki wyciosany ewidentnie ludzką ręką pień, trochę połączony z niedużą brzozą. Podłoże wokół tego pnia nosiło ślady od ognia, on chyba zresztą też. W środku nie był jednak pusty, tylko lekko wydrążony z samej góry, ale śladów ognia już tam nie było. A co się będę produkował, patrzyjta sami:


 
Wyglądało mi to na robotę rodzimowierców, ale pewności nie mam. Takie kontr - sanktuarium dla tego ze Świętego Gaju, tak to zinterpretowałem. Rodzimowierców się nie boję, chętnie bym pogadał wszak mam z nimi podobne w pewnych obszarach zainteresowania, a zawsze mogło być to jakieś sanktuarium inteligencji z ONRu (co wyklucza jednak jego pogańska proweniencja, ale nigdy nie wiadomo), wtedy szukałbym już innej miejscówki. A tak cyk, i stał już obóz:




Dziś w planach ognisko, nie ma już że nie. Nazbierałem kamieni i opału. Czekałem na trochę późniejszą porę, oczywiście w towarzystwie książki. 



Już pomału dzień przechodził w swoje ostatnie tryby co było widać po chmurach, które ze śnieżnobiałych lekko już kremowiały, a niektóre łapać zaczęły nawet blade odcienie karminu (oczywiście niewidoczne na zdjęciach robionych dzierżonym urządzeniem):






To był właściwy moment na rozpalenie ognia.



Prawie jak bonfire z Dark Souls :)





Ognisko to jest życie, serio. Mało ludzi wie, że to chyba największy wynalazek w historii ludzkości, czyli ich historii. Ogrzewało ludzi i strawę, wspomagało mentalnie, zacieśniało więzi, odstraszało bestie z wielkimi zębami.. A nawet jeśli nie bawić się w aż takie koncepty, to do dziś jest w nim coś metafizycznego, co oddziałuje na człowieka jak magia. I suszy buty i skarpety. Kto nie miał na szlaku ich zmokniętych, a potem znów zdatnych do użytku dzięki ogniu, ten nie wie co to życie. A życie to ognisko, serio. 

I tak cieszyłem tym cudkiem, gdzieś na polanę wleciał nawet zajączek, gdy nagle coś kap. Zignorowałem to, ale to coś kap znów. I nie przestaje. Zajączek czmychł, czując co się święci. Gdy tak dumałem nad tym ogniem, nad głowę nadciągnęła mi ciemna chmura, a jeszcze przed kilkunastoma minutami cieszyłem się dobrą pogodą. To nie góry, tu się tak to nie zmienia, co jest? No i się tak rozkapało, że musiałem wleźć do namiotu. Nie było jednak tragedii, ognisko dzielnie stawiało opór przeciwstawnemu żywiołowi, a ja sobie patrzyłem na nie z trochę dalsza. I wtedy lunęło. Istny ostrzał z nieba. Patrzyłem jak płomień karleje, choć miał jeszcze bohaterskie momenty, i gdyby teraz przestało padać, to jeszcze byłaby szansa na wieczór przy ogniu. W ciągu dziesięciu minut zostałem pozbawiony jakiejkolwiek nadziei - ognisko było tylko pachnącym dymem wspomnieniem. 

Dramatyczna walka uchwycona z narażeniem suchości


Uchowała się też dokumentacja wideło:



Jeszcze tli się nadzieja.. Prawie jak ballada Jaskra.


I cisza 👻


Nie było jednak tak dramatycznie. Jasne, pewnie że wolałem posiedzieć przy ogniu niż czytać książkę w namiocie, ale gorzej już w życiu bywało. Odwinąłem się i przy leśnej ciszy zasnąłem w trymiga, spędzając najspokojniejszą noc tego wypadu. Żadnych duchów i odgłosów, oprócz okazjonalnego szumu drzew. Żadnych ogni strzelających w ciemności z tego rodzimowierczego urządzenia. Nawet dziwnych snów było brak. Nie taki diabeł straszny. 

Ranek jak wiadomo, elegancja. Plus gorąca herbata. 





Oczywiście nie obyło się bez strat - na deszczu zostawiłem koszulkę i mapę, która nadawała się potem tylko do wyrzucenia. Parę drobniejszych rzeczy lekko przemokło też. Żeby tylko takie problemy mieć 😏

 Uprzątnąłem obóz i byłem gotowy do drogi już prosto do domu. Brzmi blisko, ale nadal byłem w obcym powiecie gdzieś na granicy województw, czyli prawie jak w kosmosie. 




Pożegnałem miejsce na którym spędziłem całkiem dobry wieczór i szczególnie dobrą noc. Szkoda tylko że nic nie wyszło z zobaczeniem grodziska - nie napotkałem żadnej tabliczki ani innej wskazówki, gdzie też mogło być. Czyżby to "zasługa" bliskiej obecności sanktuarium, i jego kult nie chciał naprowadzać ludzi do takich świętokradczych miejsc, szczególnie że Prusowie tak a nie inaczej potraktowali pielgrzyma? (choć akurat to ponoć wina samego Wojciecha, bo został jak najbardziej ugoszczony przez "niewierny" lud, ale mimo ostrzeżeń i tak odprawił mszę tam gdzie wyraźnie komunikowano mu, żeby tego nie robił. No cóż  ¯\_(ツ)_/¯  )
( Potem zgoglowałem temat i jak najbardziej można do grodziska dotrzeć, a i jakieś tabliczki są również - moja strata).

Pogoda była z gatunku raczej barowej, ale małe wyrwy w chmurach rokowały dobrze. Dojechałem do Kwietniewa, które było posiadaczem sympatycznego kościoła.



Taka trochę jak pogańska baszta jakby

 Zagalopowałem się i zamiast w Kwietniewie skręcić na Rychliki, powiało mnie na jakiś Krupin. Brak fizycznej mapy i lenistwo przejawione w nieodpaleniu nawigacji poskutkowało tym, że byłem w zupełnie innym kierunku niż zakładałem. Na szczęście, użyta (już) nawigacja wskazała mi jakiś skrót przez pola, dzięki któremu uniknę żmudnego powrotu. Okazało się, że ten skrót prowadzi przez całkiem sympatyczną okolicę, a i droga była ubita choć szutrowa, nie dziurawa jak ta widoczna wyżej. Nawet byłem zadowolony z obrotu spraw.





Doprowadziła mnie do ruin nasypu kolejowego, w które te tereny były dość bogate:



Pierwszy porządny zaobserwowany kot

Tu gdzieś też zaczęły się kolejne dawno niewidziane elementy przyrodnicze, takie jak jeziora:





I bajora:



Jakoś udało się przejść bez zamoczenia czegokolwiek i człowiek był serio rad gdy było to już za nim. Po drodze, zaraz za tym bagnem, spotkałem sędziwego giganta:






Potężny dąb, na żywo robiący jeszcze większe wrażenie. Wydawało się, że ma też oblicze:



Trochę marsowe, nie da się ukryć, ale pewnie odstrasza nim wszelkich leśnych niedobrodziejów i innych śmieciarzy. I dobrze.

 Wspomniałem wcześniej o utracie mapy - nie do końca, bo dałem radę sfotografować interesujące mnie fragmenty, i jeden z nich informował mnie o przebiegu jakiejś dróżki, którą wyjadę w Gołutowie, a stamtąd już bez kluczenia, pełną parą na południe. Bo kluczyłem nadal po tych ostępach, zamiast prawilnie jechać asfaltówką od jednej większej wioski do drugiej, zamiast po osadach ledwo co odnotowywanych przez kartografów. Jak widać, ścieżka na mapie istnieje:



I prowadzi wprost do Gołutowa. Nawigacji nawet nie odpalałem, bo co jak co, ale kartografowie to chyba jedna z bardziej godnych zaufania służb, tak mi się wydaje, przynajmniej tych z wydawniczych uniwersów. No to jadę, choć już mi coś nie pasowało, bo korytarz między lasem a polem, choć posiadał jakieś ślady świadczące o użytkowaniu, to kurczył się i zarastał wprost proporcjonalnie do przebywanej drogi. A na jej końcu (znaczy tam, gdzie dróżka na mapie odbijała przez pola):



Może gdyby nie było kukurydzianego sezonu, to jakoś by można było przepchać się na przełaj, ale sezon był gdzieś w okolicach pełni. Próbowałem, zaglądałem z boku, przez drzewa, ale przejazd był niemożliwy. No tak, to był dojazd na pola dla maszyn, nic więcej, niż mniej. Nie wywieszałem białej flagi jednak, bo przed chwilą mijałem całkiem godny przejechania nim zjazd do lasu. Na mapie las był malutki, zielona plamka najmniejsza z innych plamek w okolicy, więc zjechałem do niego. Na pewno da radę bezproblemowo przez niego przejechać. Nie ma sensu przecież się wracać do Rejsyt, a potem wielkim trójkątem objechać ten malutki skrawek głuszy. No nie ma. Początek był bardzo obiecujący:



Gdzieś tam z boku stał skuter nawet, a jego kierowca sondował ściółkę w poszukiwaniu leśnego runa, co wziąłem za dobry znak. Po paru minutach jednak szlak skręcał w las gęściejszy i naznaczony leśnymi pracami, co uniemożliwiało jazdę. Nadal jednak szeroka droga była i gdzieś prowadziła, inaczej nie byłoby jej, tak sobie rozumowałem. Ta jednak, jak na złość i przekór, zaczęła się węzić. 



Po gdzieś dwudziestu minutach prowadzenia objuczonego dwukołu przez górki, zręby i błota, doszedłem do kresu.



Koniec, finito. Wokół tylko zarośnięty i poorany zagajnik. No to mamy pierwszy tego wypadu kryzysik, a porządny wypad musi zawierać co najmniej jeden, inaczej będzie jakąś tam tylko wycieczką ;)



Wygramoliłem się z lasu, co zajęło mi koło następnych dwudziestu minut, wróciłem do Rejsyt, po drodze znów przeprawiłem się przez bajoro, jeszcze raz zerknąłem na enta. Nie było źle, bo było z górki, więc w miarę sprawnie znalazłem się na asfalcie. 



A na nim znów było pod górkę, i to taką, że mogła symulować jakieś niższe partie Gór Sowich :) Dobre kilkadziesiąt minut podjazdów z nielicznymi zjazdami, jakoś tak wyszło w tą stronę, i przywitałem się ze znajomym nazewnictwem:



Ale to też jeszcze nie zwycięstwo, bo do stolicy powiatu dość daleko, bo powiat dość długi z północy na południe, a ja od północy dopiero do niego wjechałem. Pogoda w końcu przełamała swoją niemoc i zrobiło się naprawdę ciekawie. Słońce znów porozpalało królujące dookoła aż po horyzont pola, co wraz z falującą rzeźbą terenu stanowiło znakomitą odtrutkę na niedawne leśne problemy.





Klimat tych zagubionych wśród delikatnych wzniesień wiosek, które mijane zostawały gdzieś tam hen za lasami i polami, to był klimat jakiego sobie właśnie życzyłem podczas tego wypadu. Już na Żuławach dało radę to odczuć, ale tu do gry wchodziła jeszcze rzeźba terenu. I tak jechałem z dobre dwie godziny, gdy trzeba było zrobić jednak przerwę. Kuchenka bardzo zachęcała możliwością zrobienia kawy, i namawiać dwa razy nie musiała. Znaleźć musiałem tylko w miarę dobry kąt.


Bocian #4





Taka kwietna łąka pod drzewem, które dawało schron przed mocnym już słońcem - w takich warunkach nawet tania kawa smakuje zupełnie nie jak tania kawa :) Jako ciekawostkę dodam, że była to kawa i cukier brązowy jeszcze z górskiej przygody, tak się jakoś uchowały. Miły szczegół, i aż się chciało ruszać dalej.




W jakiejś wiosce (nieładnie to brzmi - w Jarnołtowie) był kościół, a na nim tablica z informacją, że w 1750 roku uczył tu Immanuel Kant. Nieźle. Podróże jednak kształcą, nawet te po własnym powiecie, oto niezbity dowód, bo zupełnie nie miałem o tym fakcie pojęcia.

Drogi, jak mówiłem, miały swój urok, ale czasem taka perspektywa trochę go nadwyrężała:




Potem jednak natrafiało się na takie cudo i humor od razu powracał:

Przeskrobał coś?

Przeurocze, że ktoś powiesił ten anons ot tak, na jakimś drzewie, tak praktycznie pośrodku niczego (jeśli za nic brać naprawdę malownicze okoliczności towarzyszące) :) Taką drogą pośród tych okoliczności dojechałem do 519stki, i tu już miałem zagwozdkę. Teoretycznie wybór prosty - w lewo albo w prawo. Jadąc w prawo znalazłbym się jednak w powiecie iławskim, więc jakoś nie było mi z tym kierunkiem po drodze. W lewo kusiło bardziej - nie dość, że teren należący do macierzystego tworu administracyjnego, to przez nawigację wypatrzyłem tam naprawdę obiecujący skrót, taki o:



Gogle pokazuje przebieg dróżki, a że gogle jak wiadomo służy, radzi i prowadzi, chycnąłem solidnym szutrem na Pleśno, wśród pól.



I całkiem fajnie tam było:





Pojawiły się jednak trzciny, które fleszbekiem przypomniały mi o kajakowej wycieczce sprzed.. ile to będzie? Czterech lat? Czterech?! (to jest skandal jak to leci szybko, jakiś pozew zbiorowy by się przydał od ludzi poszkodowanych przez czas). 



Mimo iż suchy ląd pod nogami i nie było wizji awarii kajaka lub zasłabnięcia w takim terenie, to i tak jechało się jakoś nieswojo pośród tych zaroślisk. Szumi to, zawęża percepcje, no i nie wiadomo co tam siedzi, diaboły lub dzikie psy jakieś, na szczęście było to tylko kilkadziesiąt metrów i dalej szło jechać po w miarę normalnym. Zaraz miałem dotrzeć do Klonowego Dworu i stamtąd już bez lawiracji móc na spokojnie sobie dojechać do celu, więc to też działało motywacji na plus. Droga lekko zakręcała. Za zakrętem zaś:

Jak to było z tym goglem?


Znowu zejście z roweru, obadanie alternatywnych możliwości i stwierdzenie, że jedynym wyjściem będzie tak jak wtedy - zawrót i objechanie terenu północno - wschodnim trójkątem. Bardzo podobna, a wręcz bliźniaczo podobna sytuacja. Ach, powroty :) Po drodze chociaż złapany kolejny pokebocian do kolekcji:

#5


No i wróciłem i musiałem odbębnić swoje, które teraz przebiegło przy krajowej siódemce, na szczęście na bocznych, dobrych do jazdy drogach. Znalazł się jednak zjazd na Klonowy Dwór i znowu zanurzenie w stary, dobry i znajomy pejzaż.

Mazury Zachodnie, kocham ja was jak Irlandię



Bocian #6



Po drodze chciałem zahaczyć o pewną atrakcję, a konkretniej - o kolejne grodzisko. Sam opis robił wrażenie, bo było to coś z młodszej epoki brązu, więc taki Cholin ze Świętego Gaju to przy tym coś lekko tylko podstarzałego. Z pól wjechałem w bór i czuć było że to stary las, który był jednak dalekim potomkiem o wiele, wiele starszych. Wspólnie dzielili tylko miejsce. Gdzieś tam zabłysło kilkusetmetrowej długości śródleśne jezioro, i już one prędzej mogło pochwalić się tym, że korzystali z niego starożytni mieszkańcy tych ziem.

Nawet z satelity bór prezentuje się naturalnie i dość oldskulowo, nie licząc miedzy z polami oczywiście


Wejścia do krainy strzegł dorodny dąb, okazały, ale jednak nie tak sędziwy i przemawiający do wyobraźni jak tamten spod Rejsyt:


Mimo to kawał chłopa


I bardzo chciałem te grodzisko zobaczyć, serio, ale po ujechaniu kawałka przez las znów trafiłem na pole bitwy z I Wojny Światowej:



Bardzo psuje to odbiór skądinąd urodziwego lasu :( Nie szło dalej w niego brnąć, a i pora była już taka z popołudniowych, więc zawróciłem. Jeszcze tu przywrócę się jednak!

Coś ciekawego w grodziskowym klimacie na otarcie łez


Z lasu wyjechałem przez tunel, zapewne pozostałość po przebiegających tu kiedyś, a jakże, torach.



Ładny kościół w Jaśkowie, a samo Jaśkowo ciekawie położone nad jeziorem, dość wertykalnie jak na wieś



Lipiec w najlepsze


I tu już miałem praktycznie z górki do miasta. I już widziałem na horyzoncie małe garby Wzgórz Dylewskich, czego na pewno nie można by było stwierdzić z tego zdjęcia:



Po drodze spotkałem jeszcze Ostatecznego Bociana Obserwatora Wszechświata i Okolic:

#7

A za nim wyłonił się Miłomłyn:




Lubię Miłomłyn. Kilkutysięczne miasteczko otoczone lasem, taki ekwiwalent tych miasteczek otoczonych lasem z filmów i seriali najczęściej amerykańskiej produkcji, w których dzieją się jakieś dziwne rzeczy a dzieciaki jeżdżą w ich pogoni na rowerach - tylko w polskim klimacie. Takie Hawkins. Miłomwkins 😅

Za Miłomłynem jeszcze raz w las, ku całkiem prostej drodze do miasta. Prostej, ale nie łatwej, bo z dobre czterdzieści minut zajęło mi przedarcie się przez nią.


Fajnie było spojrzeć z góry na trasę, które koniec końców nie pokonałem ;)


To było prawdziwe światełko w tunelu

Jechało się naprawdę długo i mozolnie, może też dlatego że droga znana i wiele razy pokonana. Mimo to, mijane, znajome obiekty cieszyły. No i w końcu:


Dwie wieże

Reszta to formalność. 

Równo 230 kilometrów, co do jednego


Udany wyjazd, z wieloma wariantami pogodowymi i krajobrazowymi. Trochę śmieszy fakt niezobaczenia głównej atrakcji szlaku, Kanału (...), i w sumie szkoda, bo pochylnie to ponoć cudeńko inżynierii tego typu, ale jakoś mocno nie żałuję. Wszystko inne się udało mniej więcej jak się zakładało, więc czego chcieć więcej? Chyba tylko takich wyjazdów i częściej 😺

Na koniec mapki z zaznaczonymi miejscami postojowymi:

Nad morze


Znad morza



 

Komentarze

  1. Szacun za taki kilometraż, mi się to nadal w głowie nie mieści, że człowiek może o własnych siłach tyle przejechać! Pewnie już to kiedyś pisałam albo mówiłam, ale takie podróże w rowerowym tempie mają niezaprzeczalny urok, więc z braku mojej do nich cierpliwości, przyjemnie choć poczytać o tym w tak obszernej relacji.
    Parawan niezgody mnie rozbroił (podobnie jak komentarze „Adamem”) XD Ale nie ma tego złego, piękne miejsce znalazłeś na nocleg nadmorski. I po tylu perypetiach - to uczucie, że nic więcej do szczęścia nie trzeba, znam to :) A „morza szum, ptaków śpiew” oczywiście, że zawsze wjeżdża na plejlistę w głowie w takich okolicznościach :D
    Super skróty i drogi donikąd - nawet nie skomentuję, łączę się w bólu po prostu ;)
    Nie wiem, co lepsze z tego wyjazdu - czy pobyt nadmorski, czy droga i napotkane miejsca, ale chyba po prostu całość skompilowana w słowach i zdjęciach. Świetnie oddaje nastrój tej przygody.

    PS. Pozdro dla kumatych przyjęte XD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za szacuna pięknie, jednak gdy czytam o jakichś wariatach którzy na rowerach jadą z Europy do dajmy na to Tajlandii, wtedy taka wycieczka na Żuławy to.. taka wycieczka właśnie ;) Ale i tak lubię to, że podczas niej dużo się dzieje i widzi, i to właśnie zasługa tego tempa, o którym piszesz. Polecam spróbować, jednak jako motocyklistce pewnie ciężko byłoby Ci do tego tempa już się dostroić - mimo wszystko jednak polecam! :)

      I ja daję szacun za wyłapanie "Adamowego" poczucia humoru, i pozdrawiam :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ostróda - Szeląg - Tabórz i bonus.

Wyprawa lipiec 2016 - Z Mazur przez Polskę w góry, i nie tylko.