Latem kajakiem po Drwęckich Krainach





Jakoś jesienią tamtego roku ostro nakręciłem się na temat kajaka pneumatycznego, przeczytawszy o nim na blogu chłopaków z https://paragonzpodrozy.pl , którzy na swoim dmuchańcu żeglowali po fińskim pojezierzu. Podziałało na mnie mocno i oświeciło, że przecież i ja mam wody wokół siebie pod dostatkiem, a nie robię z niej żadnego prawie użytku. Stało się więc - zaplanowałem, że latem ruszę ze swoją eskapadą swoim kajakiem. Jesienią i zimą studiowałem mapę rzeki, czytałem, nakręcałem się. Do przepłynięcia miałem koło dwustu kilometrów, co wydawało mi się rzeczą do ogarnięcia, bo w międzyczasie trafiłem na relacje chłopaków którzy pokonywali Wisłę, rzekę pięciokrotnie dłuższą - ja chciałem tylko do niej dopłynąć, praktycznie pod Toruń, gdzie Drwęca ma swoje ujście. Oj, jak mocno miałem się przekonać o swoim błędzie :)

Końcem czerwca przypłynął przez internet do mnie ów kajak:


Na zdjęciu tuż tuż przed wyprawą, a ten worek to nie towar na bazarowy stragan, tylko ot taki bagażyk podręczny z najpotrzebniejszymi rzeczami ;) Dzień wypływu, 5 lipca, chyba nie mógł być na ten moment lepszy: 25 stopni, słonecznie, pięknie. Zwodowałem okręt i w końcu, po miesiącach planowań, ruszyłem.


Parę dni wcześniej było oficjalne wodowanie i sprawdzenie kajaka, by nagle nie okazało się, że sprzęt jest wadliwy, co na wodzie miało znaczenie z typu kolosalnych ;) Test przeszedł śpiewająco i okazał się pewny, szybki i zwrotny. Jednak z torbą, która spokojnie mogła symulować wagę drugiego członka załogi, Explorer już nie osiągał tylu węzłów co wcześniej, i trzeba było mocniej napracować się rękami. Spływ jednak się zaczął, i nie było miejsca na jakieś żale. Oczywiście wszyscy zainteresowani pukali się w czoło na wieść o wyprawie z gorliwością równą tej, jaka towarzyszyła planom wysłania pierwszego człowieka na księżyc. Jak jednak widać, lądowanie tam odbyło się raczej bez przeszkód, więc chyba można ;)





Z rzeki biegnącej w mieście wypłynąłem do zatoki jeziora Drwęckiego i wschodnią rynną udaję się na zachód. Tu popełniłem swój pierwszy i chyba największy błąd, który rzucił się konsekwencjami na resztę wycieczki, ale pierw mapka:


Do głowy przyszło mi, że po prostu przepłynę sobie po zachodniej, ośmiokilometrowej rynnie na chilloucie i znajdę ujście do rzeki - i na początku faktycznie tak było. Jak widać na zdjęciach wyżej, warunki były sprzyjające - no, może poza wiatrem, który bił prosto w twarz. Nie przejmowałem się jednak, bo gdy opływałem sprzęt ostatnim razem i wpłynąłem za most kolejowy do zachodniego akwenu, był tam niemącocy nawet zmarszczki na tafli wody spokój. Byłem bardzo przekonany, że i tym razem tak będzie. Wpływałem pod most pełen nadziei, że zaraz wiatr się uspokoi.


Za mostem wiało tak samo, jak nie mocniej niż wcześniej. Świetnym uzupełnieniem tego był widok na ciągnącą się w nieskończoność nić jeziora:


Były momenty, że gdy przestawałem wiosłować, przekręcało mnie o 180 stopni. Chwilami wiatr milkł, ale po jakimś czasie wracał i miałem próbkę tego, jak kiedyś czuli się galernicy. Słońce, które jeszcze niedawno rozkosznie umilało podróż, powoli stawało się dokuczać. Oczywiście byłem zaopatrzony w odpowiedni krem UV, ale i tak spiekota była ostra. Nie było jednak tragedii, kajak szedł do przodu i Ostróda żegnała mnie coraz dalszą panoramą swoich kościołów:

Jak się powiększy, to coś tam widać ;)

Po około dwóch godzinach dopłynąłem do pierwszego skrętu tej rynny, co oznaczało, że byłem w połowie drogi do rzeki. Jakoś właśnie w tym momencie zaczął się pierwszy kryzys. Jezioro mieniło się i falowało, przyprawiając mnie o zawroty głowy. Na mapie nie było tego widać, ale brzegi były dzikie i nieprzejednane, po każdej stronie pokryte wysokimi na dwa, trzy metry trzcinami. Nie było gdzie podpłynąć i przycumować, a czułem, że tego potrzebuję. Jakby tego było mało, pojawiać się zaczęło wokół coraz więcej grążeli, absolutnie uniemożliwiając dobicie do brzegu. Wypatrzyłem jednak ujście niewielkiej rzeczki, oczywiście zablokowanego przez wodną roślinność, ale w zasięgu wzroku tylko to nadawało się by spróbować zejść chwilę na ląd. Bałem się cholernie że utknę w tym bagnie, ale  jakoś znalazłem ścieżkę między grążelami i pierwszy raz od trzech godzin mogłem rozprostować nogi i zjeść coś.


Okolica lądowania była jednak tak samo dzika i nieprzyjazna jak wszystko wokół. Woda przy brzegu była głęboka na około metr, i musiałem nawalczyć się, by wyleźć z kajaka w miarę suchą nogą. Ostre łodygi na brzegu również nie ułatwiały zadania. Posiliłem się tam jednak, znawigowałem, załadowałem z trudem bazarową torbę na pokład a sam do niego prawie wskoczyłem. Odbiłem wiosłem od brzegu i znów musiałem przedrzeć się przez ścianę zielonego dziadostwa, ale teraz już silniejszy i pewniejszy. Dobry humor wrócił razem z szeroką, czystą wodą. Byłem pewien, że po takim kryzysie teraz nic złego mnie nie spotka, i na powrót cieszyłem się słońcem i całą wyprawą. Jezioro jednak znów zaczęło skręcać i niebezpiecznie się kurczyć, mimo to jakoś pokonywałem odcinki nawet dość mocno zarośnięte. Pewny, że już bezproblemowo dotrę do Drwęcy, po kolejnym zakręcie napotkałem TO:



Przede mną otwierał się, tak na oko, 300 metrowy, całkowicie zablokowany przez wodą roślinność odcinek. Nie mogłem się wrócić. Cała wyprawa wtedy poszłaby na marne. Byłem już za daleko. Mimo obaw, wpłynąłem w te bagno. Na początku szło znośnie, można było znaleźć korytarze wody między zielonością, ale w miarę płynięcia było tylko gorzej. Na powierzchni były te grążele, ale pod wodą, na granicy tafli, rosły całe lasy podwodnych krzewów, że przy wiosłowaniu na pokład wyrzucałem ich całe gałęzie. W tym momencie to już w zasadzie nie było wiosłowanie, tylko czynność podobna operowaniu łopatą w błocie. Widmo utknięcia tu wydawało mi się przerażająco realne, i gdyby do tego doszło, musiałbym pomoc wzywać przez telefon, bo brzegi nadal były zarośnięte i odludne. Po dołopoatowaniu się gdzieś do środka tego bagna, poczułem, że już nie idę do przodu nic a nic. Autentyczna panika. Nic nie mogło mi pomóc oprócz własnych rąk w tej chwili, i ta myśl wcale nie była pocieszająca. Nie myślałem nawet o tym by udokumentować tą sytuację, tak wydawała mi się tragiczna. Gdzieś w oddali błyskała jednak woda czysta i pozbawiona tego nemezis, i to dodawało mi sił w walce z materią. Gdybym na takie coś trafił za zakręcie, dzwoniłbym już po pomoc. Uruchomiłem całe rezerwy sił i wbijałem wiosła tak, że bałem się o ich złamanie, bo to były takie tanie, aluminiowe, składane. Minimalnie, ale szedłem do przodu. Kluczyłem między skupiskami roślin, szukając wody ich pozbawionej, nawet w małym stopniu. Koczujące w trzcinach łabędzie przyglądały się, i miałem wkrętę, że może poczują się zagrożone i zechcą mnie zaatakować /facepalm/. Naprawdę nie mogłem w to uwierzyć, ale pomału chyba wydostywałem się z tego labiryntu. Coraz więcej było wody, a te lśniące lustro jakby bliżej i bliżej. Po półgodzinie walki doszło do mnie, że wypłynąłem:




Nadal jednak to nie było zwycięstwo :) Owszem, teraz miałem wrażenie że leciałem nad wodą, ale siły były na skraju wyczerpania, słońce nadal świeciło bezlitośnie, a zacumować nie było mowy. Pozostało mi po prostu dopłynąć do rzeki. Od momentu zrobienia powyższego zdjęcia do osiągnięcia ujścia minęło pięćdziesiąt minut. W sumie to było mi ambiwalentnie, nie cieszyło mnie to zbytnio. Na dziś dzień miałem już dość wody, kajaka i swojego małego rozumku, który zamiast zaplanować z głową i mieć fun, to stracił sześć godzin, energię i sporo humoru. Rzeka jednak była miłą odmianą. Komfort posiadania brzegu nie dalej niż parę metrów od siebie działał uspokajająco. Mimo to nadal brzegi te niezbyt nadawały się by móc rozbić na nich jakiś obóz, a pora już była taka, że trzeba było o tym myśleć.








Dzień zauważalnie chylił się już ku końcowi, postanowiłem jednak spróbować szczęścia za mostem widocznym powyżej. Dopłynąwszy do niego, usłyszałem huk. Huk narastał, aż doszło do mnie, że to nie zwykły most, tylko śluza, przez którą przepłynąć dmuchanym kajakiem z kilkudziesięcio kilowym bagażem nie sposób. Skorzystałem z pobliskiej plaży i pierwszy raz od prawie ośmiu godzin mogłem uwolnić się od rzeki i machania wiosłami.


Dopłynąłem do miejscowości Samborowo, do której z Ostródy jedzie się pociągiem dziesięć minut :) Fakt ten doskonale wpłynął na moje samopoczucie. Serio :) Wolałbym rozbić się gdzieś w bardziej ustronnym miejscu, bo wiadomo, lokalsi i podobne zjawiska paranormalne, ale było tu wyjątkowo cicho i spokojnie. Nad samą rzeką jednak nie zaryzykowałbym noclegu. Poszedłem w przeszpiegi i całkiem niedaleko znalazłem coś o wiele bardziej nadającego się.


Po wodnym hardkorze tu było jak u siebie. Nie mitrężąc zabrałem się za przenoszenie bagażu, kajaku i reszty, a było trochę tego, było. Potem musiałem namęczyć się z nowym namiotem, bo instrukcja w jednym momencie była tak nieczytelna, że za cholerę nie miałem pojęcia jak zrobić, by stelaże naprężyły się i dały bryłę, na której powstałby namiot. Rozwiązanie oczywiście okazało się dziecinnie proste i voila:

Buda stoi.

Słońce zachodziło i można było się tym w końcu nacieszyć.






Z pobliskiego lasu jednak dochodziło wycie psów i od czasu do czasu ciszę przerywał głuchy wystrzał. Myśliwi. Mając w pamięci ostatnie ich wyczyny, schowałem się do namiotu, nie chcąc być wzięty za zająca. Noc minęła bardzo słabo, i to nie ze względu na nich. Nie mogłem zasnąć i męczyłem się strasznie. Myślałem już nawet że nie zasnę w ogóle, ale te cztery godziny snu wpadły.

Ranki zazwyczaj są najpiękniejsze. Ten nie był. Połamany i zziębnięty wyczołgałem się ze schronu i oczom moim ukazał się najzwyklejszy w świecie, pochmurny dzień. Wiem, wczoraj złorzeczyłem na słońce i gorąc, ale dziś, a szczególnie teraz, mega by się przydały.



Coś tam się jednak wypogadzało:



Skorzystałem z okazji bliskości osady i poszedłem do sklepu dokupić prowiantu, w szczególności wody, bo wczoraj poszła mi ponad połowa z moich 5,5 litrowych zapasów pokładowych. Uwielbiam wioskowe sklepy, szczególnie latem, razem z tym całym ich folklorem. Obowiązkowo była Pani sklepowa, a zaraz za mną na pokład sklepu wpadł jakiś z lokalsów po piwko. Klasyka :) Mając to co chcąc, wróciłem do obozu zjeść coś i pomału się zwijać. Wcześniej jednak poszedłem rzucić okiem na śluzę i możliwość wodowania sprzętu.


Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Trzeba było cały sprzęt, czyli dwudziesto kilogramowy kajak razem z wiosłem, plus sam również z dwudziesto kilogramowy plecak z resztą przeprawić przez tory i potem złożyć wszystko i zwodować się. Z miejsca obozu to tego było z dwieście metrów. Umęczywszy się już z samego rana, jakoś przetransportowałem toboły i ogarnąłem kajak do drogi.




Ciężko mi w to było uwierzyć, ale tak naprawdę dopiero teraz zaczynał się właściwy spływ. Byłem strasznie ciekaw, co też zaoferuje mi rzeka. Pożegnałem śluzę i samborowskie rejony i już wiosłowałem przed siebie. No, to teraz przygoda, teraz się zacznie! Po przepłynięciu kilkuset metrów stwierdziłem, że tyłka to to nie urywa. Owszem, było ładnie i w ogóle, na pewno pod względem fauny, bo i bobra widziałem, niebieskie motyle, dzikie i drapieżne ptactwo też. Sama rzeka jednak wielkiego wrażenia narazie nie robiła, choć pewnie średnia pogoda też miała w tym wrażeniu udział.



W dodatku, jak widać powyżej, pojawiać się zaczęły przeszkody. Ledwo bo ledwo, ale szło koło nich jakoś przepłynąć. Nie byłem przecież pierwszym kajakarzem na tej rzece, i chyba ktoś jakoś zajmował się nią, by można było spływać. Tak sobie wmawiałem :)
Przyznam się, że nigdy wcześniej na żadnym kajaku nie spływałem. Potrenowałem parę godzin jakiś tydzień przed wyprawą. W sumie nie wymaga to wielkich umiejętności, ale z pewnością są różne techniki. Nie wiedziałem czy moja jest prawidłowa, bo przy wiosłowaniu sporo wody wpadało mi do środka, co jest niewątpliwie zasługą takiej a nie innej konstrukcji. Czyni to pływanie dmuchańcami dyscypliną wybitnie letnią, ale nawet w cieple te ciągłe bycie mokrym potrafiło irytować. Zachciało się płynąć właśnie czymś takim, więc nie narzekałem i machałem dalej.
Podobnie jak na jeziorze, brzegi Drwęcy jak narazie były wysokie i niegościnne, zupełnie inaczej niż w moje wizji, w której schodziłem na fajny brzeg prawie w każdym miejscu ;) Rzeczywistość znów doliczyła sobie punkcik do swojej puli.


Miejsca jak powyżej były absolutnym ewenementem. Na całej trasie szło je policzyć na palcach praktycznie jednej ręki. Mimo tych niedogodności, zaczynałem się czuć coraz lepiej i czerpać coraz większą przyjemność ze spływu. Ciężko nie załapać pozytywu, jak się ma takie towarzystwo:



Reakcja łaciatych stworów była bezbłędna: widać było, że ostro kminią co to też płynie obok nich, a jedna szła za mną brzegiem i chyba poszłaby dalej, gdyby nie ogrodzenie :) Tylko ta pogoda mogłaby być lepsza, bo naprawdę chciałem doświadczyć polskiego lata w takich okolicznościach. No, trudno, jak to mówią. Trzeba płynąć i cieszyć się tym co jest.






Mimo niepogody, z wielką przyjemnością skupiałem się na obserwacjach, jakie daje podróżowanie w ten sposób po rzece. Co chwila jakby jest się w innym miejscu. Co zakręt krajobraz zmienia się diametralnie, i mijany obok las za parę chwil gdzieś tam majaczy z tyłu w oddali. Miałem wrażenie że odwiedzam zupełnie inne krainy - tu kraina pól i krów, a zaraz wpływałem pod drzewa. Rewelacja.




Zdarzały się oczywiście momenty mniej fajne, gdy wpłynąłem w długi korytarz mający po obu stronach zasłaniające wszystko trzciny:


W takim miejscach, a było ich kilka, autentycznie bałem się o awarię kajaka, bo jakby do tego doszło i człowiek znalazł się w wodzie, nie pozostało by mu nic innego jak płynąć przed siebie w nadziei, że będzie mógł jakoś wyleźć z wody, bo tego typu brzeg zupełnie to wykluczał. Mimo posiadania kamizelki ratunkowej wizja ta nadal była mocno nieprzyjemna (nie wspominając o straconym bagażu i wszystkich rzeczach). Jeśli nawet sprzęt dałby radę (i dał:) to popsuć się może człowiek, gorzej poczuć, i też nie pozostanie nic innego jak żmudne wiosłowanie przed siebie. Brr. Na szczęście ja też jakoś się nie zepsułem, ale tego typu "tunele" to była zdecydowanie najgorsza część żeglugi.

Chwila przerwy i inwentaryzacja ekwipunku


Wspominałem wcześniej o blokadach - i faktycznie co jakiś czas zdarzało się powalone drzewo, albo jakieś płytko zatopione, i aż czuć było prześlizgiwanie się po nim, jednak to nic w porównaniu do tego co miało mnie spotkać później. Wpłynąłem właśnie w rejon rolniczy, w oddali dochodził dźwięk traktora, a brzegi znów wysokie i tak dalej. Minąłem zakręt i w oddali na rzece zamajaczyło powalone drzewo. Podpływam bliżej, i oprócz drzewa widzę też.. okrągłą belę siana, która zapewne kiedyś spadła z pola. Czy to wystarcza? Skądże - wokół tego powstał gęsty, bagnisty zator ze śmieciami, szlamem i drewnem. Rozlewał się na całą długość koryta i od razu przypomniało mi się jezioro Drwęckie. Nie było szans tego obejść ani wrócić, więc męska decyzja o próbie sforsowania tego. Takiego smrodu chyba w życiu nie poczułem. Jakby rozkładały się tam zwłoki. Po wbiciu w to wiosła zapach intensyfikował się jeszcze bardziej. Znów na chwilę jakbym utknął tam, ale praktyka pozwoliła mi się przez to przebić, ale wizja utknięcia tam prześladowała mnie jeszcze dobre paręset metrów. Tym razem zrobiłem temu zdjęcie:


Od tego momentu cały czas bałem się że spotkam podobne atrakcje, i każde nisko nachylone drzewo brałem za zły omen. Szczęśliwie jednak, to był najbardziej hardkorowy przypadek.



Pogoda poprawiła się na tyle, że znów grzało niemiłosiernie i nawet krem z filtrem nie dawał pożądanej ochrony. Czas jednak na wodzie leciał wprost proporcjonalnie do nurtu Drwęcy, i zaczynało się zaawansowane popołudnie. Podświadomie zaczynałem szukać miejsca na kolejny obóz, ale jak widać, rzeka niespecjalnie wyrażała na to zgodę. Wcześniej minąłem jakiś zadbany zakątek z domkami, ale miejsce na pewno było prywatne. Znawigowałem się i nie mogłem uwierzyć, jak mały od wczoraj przepłynąłem kawałek. Tym bardziej mniej to zadziwiło, bo miałem mocne wrażenie płynięcia przez niezbadaną i wielką krainę, a wypłynąłem ledwo poza swój powiat :) Kolejny urok kajakingu.
 Nawigacja pokazywała mi, że znajduję się niedaleko wsi o nazwie Rodzone. W jej okolicy też chciałem znaleźć dogodne miejsce by się rozbić, bo i ten dzień dał mi popalić. Woda ostała mi się w naprawdę małych ilościach, a i dość miałem kanapek. Wieś znajdowała się nie nad rzeką, a jej dachy mignęły mi gdzieś po lewej stronie. Nie chciałem odpływać daleko od niej, by jutro uzupełnić zapasy (swoją drogą logistyka żywnościowa na takiej wyprawie jest mega ważna i mega trudna, z racji niewielkiej powierzchni kajaka, a i łatwo gdzieś utknąć bez możliwości zrobienia zakupów. Logistyka energetyczna tym bardziej, bo dwa power banki okazały się ledwie ledwie wystarczające w ciągu tylko dwóch dni). Brzegi znów niełaskawe, ale zobaczyłem coś, co wyglądało na sporą łąkę otoczoną lasem, i mimo że brzeg okazał się stromy i zwodniczo piaszczysty, zacumowałem tam i wgramoliłem kajak i sprzęt na trawę.



Rozejrzałem się i wow, miejsce wręcz okazało się stworzone na obóz. Duża łąka, sporo wysokich kęp krzaków, a w pobliżu las. Problem jednak się znalazł. Pod lasem stał samochód. Czarny i w kombi, i trochę spędzał mi sen z powiek. Może to właściciel terenu? A jak wygoni? Jakoś ukryłem się ze sprzętem gdzieś na krańcu łąki za krzakami i mimo wszystko zacząłem się rozbijać.




Gdy już namiot był gotowy, mogłem ruszyć na dalsze przeszpiegi, a moim celem był ten pobliski las, bo dziś będzie na bogato - zjem coś na ciepło, bo dwa dni na kanapkach potrafi wykończyć każdego. Problemem był ten samochód, bo stał tam cały czas. Nie było jednak czasu się czaić, bo słońce zdecydowanie zaczęło schodzić w dół. Wziąłem w garść siekierę i ruszyłem do lasu. Przy rzece stał jakiś facet i łowił na wyrzutkę, i w tym momencie zatrybiło, że to najpewniej właściciel auta. Mimo odległości, widziałem że spogląda na mnie, bo w sumie widok wychodzącego zza chaszczy na pustkowiu gościa z siekierą również i mnie wydałby się.. dość ciekawy ;)



Las był sosnowo-malinowy. Rosła ich tam moc i nie omieszkałem się poczęstować. Siekiera przydała się tylko do rąbania znalezionych na ziemi suchych gałęzi, nie ucierpiało więc żadne drzewko :) Nazbierawszy chrustu wróciłem do bazy.


Miałem ze sobą mały rondelek, problemem było tylko takie wykorzystanie go, by się nie poparzyć. Mazurskie powietrze działało chyba cuda, bo pomysł zaraz sam wpadł do głowy:


Wystarczyło tylko rozmontować wiosło i użyć jednej rury jako przedłużenia ręki. Kolejny raz chylę czoła przed konstruktorami tegoż.
Super było w końcu móc w ciszy posiedzieć bez konieczności ciągłego używania rąk. Warto było pomęczyć się by znaleźć taką miejscówkę.


Trochę dawały się w znaki komary i inne latadła, ale sprawy coś tam pomagał. Słońce tymczasem zaszło na tyle, że od rzeki powiało chłodem i można było w końcu rozpalić ogień.


I użyć wynalazku:



Ależ ta zupka błyskawiczna była dobra. Podobnie jak klimat:






Po niemalże królewskiej kolacji jeszcze chwilę posiedziałem przy ogniu, ale odezwały się trudny dnia, tym samym przypominając o jutrzejszych, więc schowałem się do namiotu. Fizycznie też byłem lekko pokiereszowany, prawy bark i łopatka dawały o sobie znać przy każdym ruchu, bo właśnie tak kończy się ruszenie w drogę praktycznie bez żadnego przygotowania siłowego. Właśnie w tych okolicznościach postanowiłem, że do Wisły tym razem nie dopłynę. Trudno, odpuszczam, uznaję wyższość natury i pokornie zwieszam głowę w uznaniu dla niej. Jednakowoż, nie zawracam - powziąłem plan dopłynięcia do najbliższego, oddalonego o około dziesięć kilometrów miasteczka, i tam moja podróż się zakończy. Z tą myślą nakryłem się śpiworem i może bym zasnął, gdyby nie pewne odgłosy. Jakoś koło dwudziestej trzeciej coś chlupnęło w wodzie tak, jakby ktoś do niej wskoczył, a potem biegł w niej. Wiedziałem, że tu są bobrowe rejony, ale nie byłem pewien czy bobry potrafiły tak hałasować, bo brzmiało to po prostu ludzko, jakby coś biegało tam na dwóch nogach. Brzmiało bardzo blisko mnie w dodatku. Za chwilę jeszcze jeden chlup, i coś przebiegło dosłownie obok namiotu.



Przegalopowało wręcz. Wygasiłem świeczki i nawet jakby oddychałem mniej. Odgłosy na szczęście ustały, jakieś pojedyncze plumki były, ale na tyle, by można było zasnąć. Na przyszłość mniej grania w Wiedźmina przed takimi wyprawami, bo w głowie już miałem obraz utopców okrążających namiot ;)




Poranek skutecznie przegnał nocne strachy, ale ciekawiło mnie cóż to mogło też być. Z pewnością zwierzęta, ale sposób w jaki hałasowały potrafił zdreszczyć lekko skórę ;) To jednak już za.
Nowy dzień, nowy ja. Jakie plany? Ano, nie chciałem tak od razu ładować się znów na rzekę, i umyśliłem, że odwiedzę pobliskie Rodzone w celu uzupełnienia zapasów. Przyda się trochę ruchu nogami, a i żeby urozmaicić krajobraz, a nie tylko ta woda i woda. O obóz się specjalnie nie bałem, bo naprawdę był dobrze ukryty. Ruszyłem mokrymi trawami w stronę lasu, co by go obejść i poszukać za nim jakiejś drogi do wioski.



Bałem się że będą problemy ze znalezieniem sklepu, ale ten wręcz zmaterializował się gdy dotarłem do Rodzonych. W nim kolejeczka złożona z babcinych lokalsów, więc musiałem trochę naczekać się na swoją turę, bo a to jeszcze ogórków pani da, a smalec, a stara Olszakowa to już nie wychodzi sama z domu. Pani sklepowa widać w temacie i w społeczności, bo i doradziła (na skargi na coś, taniec), i w tych okolicznościach zakupiłem wodę i kiełbaskę na śniadanie. Tą samą drogą wróciłem do bazy, po drodze nazbierałem drewienka na opał i mogłem śniadać.



No po prostu Master Czef

Wszystko to zajęło mi sporo czasu, bo było prawie południe, więc trzeba było zwijać się i myśleć, jak zwoduje się kajak. Ciężka sprawa, bo brzegi nie nadawały się do tego zupełnie. Pozostało spróbować tak, jak wczoraj, tylko w drogą stronę. Na drzewo łatwo wejść, ale zejście to już coś innego i tu było dokładnie tak samo. Spakowałem dobytek, zagasiłem ziemią ognisko i znów jak obwoźny sprzedawca dewocjonaliów ciągnąłem to wszystko na miejsce docelowe.



O dziwo wodowanie odbyło się bez żadnych problemów i byłem zdziwiony, jak szybko znów siedziałem w kajaku. Pogoda tym razem dopisywała od razu, choć bałem się, że znów może być za gorąco.



Do pokonania koło dziesięciu kilometrów. I to były zdecydowanie najlepsze kilometry tej wyprawy. Rzeka pokazała w końcu swoje przepiękne oblicze, a pogoda była najbardziej letnia z letnich jaka może chyba być. Nawet spotkałem ludzi na rzece:


Pola uprawne i ściany trzcin ustąpiły widokom, które lepiej ode mnie oddadzą zdjęcia, a i one tak naprawdę są średnim ich ukazaniem:












Jeden odcinek był szczególny, gdy na wodzie ustał wiatr, poruszały się tylko trzciny, nad taflą latały ważki a cisza zalegała wszędzie wokół:



Dalej również było uroczo.






Naprawdę dostałem swoją wymarzoną, lipcową pogodę. Mimo tego, rzeka nadal potrafiła zaskoczyć:


Pomału zbliżałem się do finału wyprawy, a była nią miejscowość Bratian.






Dopłynąłem do niego na spokojnie, w towarzystwie łabędzia (gdy wypływałem z Samborowa także towarzyszyły mi dwa, więc bardzo milutko). Z jednej strony cieszyłem się, że będę mógł zejść na ląd, zjeść coś porządnego w końcu, ale z drugiej czułem, że będzie mi brakowało tej wody i tego co wokół niej. I tak też było.



Ostatni przystanek

Oczywiście nawet pod koniec nie obyło się bez lekkich komplikacji, bo bratiański brzeg okazał się mulisty i zwodniczy, na tyle, że przy wychodzeniu z kajaka zapadłem się prawie po pas. Nie miałem wyjścia i z tej sytuacji trzeba było po prostu wyjść :). Na miejsce przyjechała moja ekipa ratunkowa i załadowaliśmy cały sprzęt do bagażnika:


A potem poszliśmy na pizzę i piwo do pobliskiej knajpki. Cywilizacja ma też swoje dobre strony ;)

Podsumowując: wyprawa, mimo ciężkiego początku, okazała się naprawdę udana i pokazała mi, że w podobnych przedsięwzięciach trzeba pierw planować, a potem realizować. Tak jak w życiu. Mimo że do Wisły zostało mi trzy razy tyle drogi, wcale nie uważam niedopłynięcia do niej za porażkę. Nawet na tak małym odcinku jaki pokonałem, można zobaczyć i poczuć się jakby było naprawdę daleko od domu. Zdjęcie z początku wpisu dobrze ukazuje naturę "tej małej rzeczki", za jaką ją miałem, a która pokazała mi charakter. A pomyśleć, że za rok chciałem mierzyć się na Wisłę (gromki śmiech ;) Cieszyło mnie też to, że po mojej bytności na rzece i okolicach nie został żaden ślad poza wgnieceniem traw po namiocie i zasypanym ognisku.Wszystkie śmieci dowiozłem tam gdzie ich miejsce.

Miło było wrócić do domu, normalnie umyć się, przespać w łóżku. Gdzieś tam jednak ta rzeka i to co wokół wyżłobiły swój ślad. Było warto jak nie wiem, a następnym razem o wiele lepiej się przygotuje.

Przepłynięte coś około czterdziestu kilometrów, a to mapka bardzo poglądowa tej trasy:



Na bonus parę zdjęć z mazurskiego, letniego dnia widzianego zza szyby samochodu:







I pozdrowienia dla moto kajakarki z byle do przodu :)

Komentarze

  1. Wow! No i to jest przygoda co się zowie! Przez duże pe :D Szacun!

    Bagaż jako pasażer zastępczy to w sumie niezły pomysł, w gorszych chwilach można poczuć (zwłaszcza w rękach), że ma się towarzystwo ;)

    Jak dla mnie cała wyprawa świadczy o odwadze graniczącej z szaleństwem (nie podejmę się oceny, czego w niej więcej :P), ale najbardziej chyba podziwiam za użycie dmuchanego kajaka. Ja bez twardej skorupy pod tyłkiem nie czułabym się zbyt pewnie, nawet takie trzciny czy podwodne chaszcze sparaliżowałyby mnie widmem zagłady kajaka i koniecznością przekwalifikowania się na małą syrenkę :P Fakt, że przy pokonywaniu śluzy już bym pewnie tak nie kozakowała, jak bym musiała targać taki mebel… ;)

    A propos nocnych odgłosów, to ja kiedyś też prawie zeszłam, gdy wokół namiotu (a nie byłam sama tylko +3 i biwakowałyśmy koło domku letniskowego z kolejnymi ludźmi)… buszował pies. Też brzmiał ludzko. W nocy strach ma oczy wielkie jak średnica Jowisza ;)

    Odnośnie gotowania, to może na przyszłość coś takiego: http://turystykaniekonwencjonalna.pl/survival-kettle/ ? Wiem, to nie to samo, co prawilne biwakowe ognisko, ale gadżety surwiwalowe też są genialne w swej prostocie ;) Swego czasu strasznie kochałam zwłaszcza te niepraktyczne i przestarzałe z wojskowych demobili i trochę bardziej (ale niewiele) praktyczne ze składnic harcerskich. Wg mnie (wówczas), były bardziej „true” od tych prawdziwych, markowych :P No cóż, z wiekiem człowiek nie tylko mądrzeje, ale i wygodnieje i teraz już np. pałatki nie uważam za szczyt ochrony przeciwdeszczowej ;)

    Do starcia z Wisłą polecam naprawdę przypakować, bo jak tam zawieje, to już fale są konkretne. A pokajakowe urazy nie są fajne ;)

    W kwestii przygotowania, to np. powstała taka mapa na szlak Odry ( https://www.sygnatura.com.pl/pl/home/1156-odrzańskie-porty-mariny-i-przystanie-turystyczne-9788364907210.html ), może jest coś podobnego na Twój rejon (albo narysuj se sam :P). W sumie pierwszy odcinek masz już obadany, a na dalszy jest taka broszurka: https://www.ciechocin.pl/plik,3,przewodnik-po-kujawsko-pomorskiem-szlaku-drwecy.pdf
    Albo w ostateczności - więcej powerbanków i aplikacja navisail.pl ;)

    Przed końcem wpisu obawiałam się, że konkluzja będzie taka, że masz dość wody i wiosła na lata, ale widzę, że jednak temat wciągnął jak muł w Bratianie, dobrzeee, godna pochwały postawa :D

    PS. Tyle dobrego, że jednak nie miałeś takiego kryminalnego tła, jak w „Większym kawałku świata” Chmielewskiej ;) Bo cała reszta zupełnie podobna, choć tam były dwie dziewczyny i Mazury.

    PS2. Dziękuję za pozdrowienia, haha, moto kajakarka, dobre ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. PS3. Coś zegarek nie do końca działa na tym blogspocie, bo u mnie jest wpół do trzeciej, a nie osiemnastej ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. A dla Ciebie szacun moto kajakarko (hehe;) za tak fajny komentarz :)
    Już kilka osób kwestionowało moją poczytalność dowiadując się o tej wyprawie, no ale przecież internet jest pełen wariatów robiących takie rzeczy do potęgi entej i entej, więc nie ma co drzeć szat w tym przypadku. Jednak, miło mi słysząc tego typu słowa ;)
    Na bagażu mogłem namalować sobie jakąś facjatę, i byłby prawie Wilson z Cast Away ;)

    Faktycznie jednak, były momenty że taka miękka rzecz pod tyłkiem powodowała lekki strach, bo to jednak guma która w starciu z ostrymi rzeczami, jakich na rzece nie brakuje, miałaby marne szanse. Sprzęt dał jednak radę bez mrugnięcia okiem :)

    Ciekawa rzecz, że za dnia tak mało potrafi nas przestraszyć, by sprawy zmieniły się o 180 stopni, kiedy zaczyna być ciemno. Byle hałas urasta do rangi potwora z najgorszych otchłani naszej psychiki :P

    Na pewno na drugi raz skorzystam z tych opcji survivalowych i biwakowych, bo jednak ułatwi to to podróż i uprzyjemni. Ale prawilne ognisko zawsze pozostanie w cenie ;)

    P.S - na blogspocie czas płynie swoją miarą i też mnie to zadziwia :)

    Pozdrawiam i jak najwięcej dobrych i bezpiecznych wojaży latem i poza nim :)

    OdpowiedzUsuń
  4. "przecież i ja mam wody wokół siebie pod dostatkiem, a nie robię z niej żadnego prawie użytku"... Jaki to ma wydźwięk "punkowy" 😝

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przez Płaskie do Wody, a powrót Kanałem (którego nie widziałem).

Ostróda - Szeląg - Tabórz i bonus.

Wyprawa lipiec 2016 - Z Mazur przez Polskę w góry, i nie tylko.