Wczesnoletni wieczór pomału, pomalutku.

Godzina szesnasta i o ile już nie jest całkowicie ciemno, przy pochmurnym dniu, to przy niepochmurnym można jeszcze gdzieś nad horyzontem dostrzec te łuny i kolory zupełnie niepasujące do tej rzeczywistości, która od jakiegoś czasu nastała. No i sobie człowiek przypomina jak to drzewiej, kiedyś, za dawnych czasów, czyli te cztery, pięć miesięcy temu bywało. Z jednej strony to jakaś prehistoria, ale z drugiej, przecież to było jakby "przed chwilą". I jako że ostatnia notka całkiem zimowa, a przecież zima już zawitała na jakieś półtora dnia, to dla równowagi musi być coś letniego, żeby chociaż z resztką godności zakończyć ten zupełnie nieproduktywny rok na blogu ;) No to czas się przejechać do lasu i nad jezioro wczesnolipcową porą.



Godzina chwilę po osiemnastej i jak dobrze widać powyżej, dzień nadal w pełni, a słońce zdecydowanie wyżej niż teraz w południe, o ile je w ogóle widać ;) Widać też linię lasu, który wiele razy już tu gościł, a i zaczął blogowo ten rok, no to niech teraz go skończy. Szybko, dobrze, aż w sumie chyba za dobrze znaną trasą do niego docieram, i przyjemny, letni cień daje odpocząć od ukropu lejącego się z nieba.








Co by jeszcze przyjemniej pobyć tu, wziąłem wędzisko - widok spławika kołyszącego się na spokojnej tafli całkiem dobrze relaksuje, a i może jakiś okaz się trafi, kto wie? Lata dają o sobie znać jak nic, ale ratuje przed nimi brak wąsów i kamizelki bombera, więc nie jest jeszcze tak najgorzej ;) 



Chociaż było jeszcze dość wcześnie i widno, to czas było rozpalić jakiś ogień - obowiązkowy punt wieczoru. Na wyspie (którą pozdrawiam, wszak była kiedyś bohaterką jednej z relacji), leżącej naprzeciwko, do której przybiła jakiś czas temu żaglówka, również usłyszałem odgłos rąbania drewna. Rzuciłem małe wyzwanie jej załodze, kto szybciej rozpali - oczywiście tak tylko, nie bezpośrednio :) 








Muszę pochwalić się zwycięstwem, bo mój dym pierwszy poszedł nad wodę - dopiero parę minut później z wyspy dał się dostrzec siwy obłok leniwie snujący się nad taflą. Dookoła jednak aż tak sielsko nie było, mimo środka tygodnia pływało kilka jednostek, a gdzieś dalej terkotał silnik łódki wędkarskiej. Mimo wszystko - warunki były bardzo dobre do resetu mózgu. Pomału, pomalutku dzień zmieniał tonację na wieczorną. Teraz, w grudniu, po prostu ciach i robi się ciemno, ale wtedy w lipcu, paaanie. 






Odgłosy z lasy też zdawały się już inne, wszystko pomału przygotowywało się do nocy. Ta jednak bardzo nie chciała zapaść, wieczór dłużył się w najlepsze, i chyba nikt z obecnych w okolicy nie miał nic przeciwko temu. Tak sobie człowiek zaczął myśleć, jak to musiało wszystko wyglądać paręset lat temu, gdy w tych lasach, a raczej w puszczach, rządziły pruskie plemiona - akurat jezioro Drwęckie było naturalną granicą między Pomezanami i Sasinami, i kto wie, czy jedni i drudzy nie stali kiedyś w takie wieczory i zastanawiali się, jak to jest gdzieś tam na drugim brzegu, czy las jest tam taki sam, i kim są ci co tam zamieszkują. Podoba mi się taka regionalność, że coś tak blisko siebie mogło być zupełnie innym światem. Z tych naiwnych rozmyślań wyrwał mnie widok topiącego się spławika. Szybka reakcja, podrywka, miły ciężar na końcu żyłki i oto ukazała się bestia:




 

Dobrze, że nie dostrzegli tego jacyś fanatycy wędkarstwa, bo za taką sztukę można nieźle beknąć. Szybko zatem odczepiłem ją i na powrót wróciła w drwęckie głębie. Więcej nie połasiło się już na haczyk, ale i tak byłem wielce zadowolony z tej, która uratowała honor. Mogłem wrócić do rozmyślań, a dzień jednak przemienił się już w typowy letni wieczór, gdzie królowały fiolety i róże (których oczywiście mój nowy telefon niezbyt potrafił dostrzec). Ognisko zyskało na mocy, szczególnie że między drzewami było już dość ciemnawo. 







Fajną chwilą była też ta, gdy w gościnę przypłynęły kaczki.








Pewnie kursują po polanach i zatoczkach, odwiedzając obozowiczów, bo jak gdyby nic wbiły i do mnie, przeczesując teren. Coś tam dostały, ale nie chciałem futrować ich białym pieczywem, tak że po jakimś czasie odpłynęły ku zachodzącemu słońcu szukać szczęścia dalej.






Pomału, pomalutku czas było ruszać w drogę powrotną. Komary bardzo skutecznie przypominały o tym że jest lato, szczególnie po wygaszeniu ogniska :) Las z tyłu był już pogrążony prawie w nocy i pełen życia - coś w nim krzyczało, coś przemykało gdzieś między drzewami - kiedy wszystko inne szło spać, tu budziło się dopiero do życia. 







Pozbierałem się razem z tym co trzeba było pozbierać i pomału, pomalutku, pożegnałem zatoczkę. Czekało mnie parę kilometrów lasem, tym razem jednak nie musiałem jechać sam, bo trafił się kompan (a raczej kompani) których jakoś nie spodziewałem się wcześniej ujrzeć - las, wszędzie gdzie nie spojrzeć w jego ciemnawych rewirach, rozświetlały dziesiątki małych, jadowicie zielonych światełek. Wcześniej, kiedyś, widziałem kilka sztuk gdzieś latających, teraz jednak świetliki były wszędzie: z przodu, tyłu, z lewa i prawa. W ciszy lewitowały, polatywały, gasły i zapalały się, całość wyglądała jak hipnotyczny, letni spektakl. Oczywiście mój aparat nie był w stanie dostrzec ani jednego, ale zaprzągłem do pracy swój nieodkryty zmysł edytorski i z pomocą painta myślę że w miarę dało się zobrazować, jak to wtedy wyglądało:



Można było na to patrzeć bez końca. Zdecydowanie później niż zakładałem dojechałem w pierwsze objęcia cywilizacji, która też świeciła podobnie, ale zdecydowanie nie tak czarodziejsko:



Było kilkanaście minut po dwudziestej drugiej. Teraz, gdy to piszę, za oknem rozszalała się całkiem dzika śnieżyca, więc jeszcze milej było wrócić do czasu, w którym mimo późnej pory nadal było jasno i ciepło. Jeszcze z pół roku i będzie podobnie, więc warto czekać :)




Komentarze

  1. Świetliki z painta jak żywe XD Serio, zanim doczytałam, myślałam, że to 100% zdjęcie ;) Takie wpisy, zdjęcia, wspomnienia są nieocenione przy tej obecnej ciemnicy. Kiedy ta wiosna??

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przez Płaskie do Wody, a powrót Kanałem (którego nie widziałem).

Ostróda - Szeląg - Tabórz i bonus.

Wyprawa lipiec 2016 - Z Mazur przez Polskę w góry, i nie tylko.