Wyprawa lipiec 2016 - Z Mazur przez Polskę w góry, i nie tylko.


Z jednej strony czekałem na to od pięciu, sześciu lat, ale gdy już nazajutrz miałem wziąć spakowany wcześniej plecak i ruszyć w drogę, co chwilę znajdowałem jakieś drobnostki, które to niby "przypadkiem" odciągały mnie od zrobienia tego. Drobnostki - jakieś wyimaginowane zajęcia, lub równie wyimaginowane myśli, często typu: a może jednak nie, a może tak, ale w inny sposób, a może to jednak wszystko bez sensu i lepiej w ogóle nie podejmować się tego projektu. Gdy w poprzednich latach planowałem to, to wtedy myślałem że z biegu podejmę się realizacji, bo czekałem na to tak przecież długo. Gdy to było na wyciągnięcie paru godzin - nie byłem tego taki pewny. Zabawne. Hartując się psychicznie do tego wyjazdu obejrzałem dwa razy "Dziką drogę" z Reese Whiterspoon, i co jakiś czas pojawiają się tam cytaty, do których podłącza się bohaterka filmu Cheryl Strayed - "Nigdy nie jesteśmy gotowi na to, na co czekamy" - tak brzmi mniej więcej jeden z nich, i bardzo pasował do mojej sytuacji. Mimo to, na przekór tym wątpliwościom, z samego rana 23 lipca 2016 roku postanowiłem spakowany wcześniej plecak użyć zgodnie z przeznaczeniem, i nucąc chyba najlepszą piosenkę do ruszenia w drogę, zamknąłem drzwi i wyszedłem z mieszkania.:



Co roku w podjęciu się tego przedsięwzięcia przeszkadzały mi zawodowe zajęcia, ale tego lata było inaczej, i mogłem pozwolić sobie na tripa nieskrępowanego wiszącym nad nim deadlinem w postaci kończącego się czasu. Mega wygodna perspektywa, gdy człowiek decyduje się dojechać tam gdzie zamierzałem w taki a nie inny sposób. A moim celem, o którym dotychczas nie wspomniałem, nie było nic niezwykłego. Znałem masę ludzi którzy tam byli i nie traktowali tego jako czegoś wyjątkowego. Dla mnie jednak, który praktycznie całe życie spędził na leśnych nizinach w towarzystwie lasów i jezior, perspektywa zobaczenia czegoś, co wznosi się ponad poziom morza powyżej pięciusetmetrów była pociągająca i kusząca. Bardzo chciałem zobaczyć góry. A dojechać do nich postanowiłem autostopem. Lektura książek Jacka Kerouaca i polska tradycja autostopowa (Polska była pierwszym krajem na świecie gdzie autostop został prawnie zalegalizowany, i to w czasach Polski Ludowej (!!!)) nie mogły pójść na marne :] Miałem sporo znajomych którzy tym sposobem zjeździli kawał świata (pozdro Agnieszka, Asfalt i Kornel), i choć nie próbowałem im dorównać, to chciałem chociaż tego posmakować. Wcześniej zaliczyłem mniejsze dystanse, teraz chciałem z północy na południe, prawie przez cały kraj.

Pogoda dopisywała. Miałem ruszyć nawet w poprzednim tygodniu, ale całe dnie padało, więc siłą rzeczy wyjazd się przedłużał. Miałem wyruszyć nawet wczoraj, ale znów jakaś siła rzeczy. Dziś już nie było na nią miejsca i spakowany i gotowy podążałem na ostródzką wylotówkę. Dla autostopowiczów wylotówki to z jednej strony koszmar, bo dojście do niej i znalezienie odpowiedniego miejsca do łapania może zająć ogromną ilość czasu, ale z drugiej to teleporty do wydostania się z miasta i dotarcia gdzieś dalej, więc są pożądane. Tu, w Ostródzie, dojście na tą na Warszawę to kwestia góry pół godziny, ale przycwaniaczyłem i chciałem podjechać autobusem. Owszem, wsiadłem do niego, nawet kupiłem bilet, ale zamiast dowieźć mnie na ostródzkie Zajezierze, skręcił gdzieś w bok i musiałem drałować jednak na piechotę do tej wylotówki. Nie obrałem tego jednak za zły omen, i po chwili stałem już w podostródzkiej Górce, i pierwszy raz od paru lat wyciągnąłem kciuk w geście okazji. Budowana parę kilometrów dalej duża obwodnica i estakada Ostródy sprawiała, że prawostronny ruch do miasta odbywał się w ślimaczym tempie, co oznaczało, że kierowcy mieli sporo czasu na przyglądanie się mi, co dodatkowo utrudniało koncentrację. Jakoś jednak wytrzymałem tą presję, wyciągnąłem kartonową tablicę z napisaną na niej: WARSZAWA, i bardzo ciekaw byłem, ile tu postoje, i czy w ogóle ruszę gdzieś dalej. Myśli typu "było pojechać pociągiem, teraz stoisz jak idiota" owszem, pojawiały się, ale stałem dalej. Wypchany po komin, 50cio litrowy plecak pewnie nie ułatwiał kierowcom wyboru. Przejechało kilka, kilkanaście, a może nawet więcej samochodów, ale gdzieś po piętnastu minutach, odwracając głowę zobaczyłem, że na poboczu przystanął jakiś ciemny samochód. Niezłej klasy. Adrenalina bum i jeb. Biorę plecak i gnam. Otwieram drzwi, wita mnie mężczyzna koło pięćdziesiątki, z czarną jak pirat brodą, i z ciekawością w oczach zachęca bym rzucił plecak na tylne siedzenie i ładował się do przodu. Nie trzeba mi dwa razy powtarzać, to chyba jedne z najprzyjemniejszych momentów stopowania, gdy po wegetacji na bezdrożu, gdy człowiek myśli że już utknie tu na amen, ktoś się zatrzymuje i zabierze go dalej. Sadowię się na fotelu pasażera, zamykam drzwi i uczucie uciekającej spod nóg ziemi i zaniku grawitacji, która jeszcze przed chwilą tam mocno przyspalała nas do siebie, jest niepowtarzalne. Jednak trzeba działać dalej, bo to nie oznacza że można kontemplować w ciszy podróż bo ktoś, go zabiera nas z drogi zazwyczaj lubi sobie porozmawiać, i na rozmowę liczy. To jest zawsze niesamowicie ekscytujące, kim będzie ta osoba, i o czym będziemy rozmawiać - kiedyś, jadąc stopem też do Warszawy, zabrał mnie i znajomego ktoś, kogo większość nazwałby nikim innym jak biznesmenem, yuppiszonem.. Na warszawskich blachach, na tylnim siedzeniu wisiał na wieszaku garnitur, samochód pewnie za nie mniej jak pięćdziesiąt tysięcy. Facet po czterdziestce, okulary, modna fryzura. Okazał się mega inteligentnym gościem o wielu zainteresowaniach, powiedział o ciekawych opcjach w stolicy, dowiózł w dogodne do dalszej eskapady miejsce. Autostop naprawdę pozwala dostrzec coś więcej niż tylko stereotypowy przekrój społeczeństwa oparty na pozycji materialnej, wyznawanej wierze, opcji politycznej i sposobie ubierania się nawet czy noszonej fryzury. To dynamiczny i wymykający się definicjom proces poznawczy, operacja na żywo i na żywej tkance w której bierze się bezpośredni udział. Bardzo cieszyłem się, że właśnie jestem w trakcie tego wszystkiego. Niestety, mój pierwszy dobrodziej, nomen omen ze Zwierzewa, które odwiedziłem w ostatniej rowerowej wyprawie, nie jechał daleko i mógł mnie podrzucić tylko kilka kilometrów, do Grabina. Facet okazał się dziarskim gościem, któremu bardzo podobało się co robię, taki typ młodzieżowego jegomościa z którym można wypić i pogawędzić bez bariery wieku. Wysadził mnie na "cepeenie" grabińskim, życzył szczęścia w podróży i kazał pytać u "koni" o podwózkę. Konie to nic innego jak kierowcy Tirów, i mimo że jestem synem kierowcy zawodowego, to na początku nie bardzo wiedziałem o co chodzi :) 
- Pytaj się u koni, u nich koniecznie. Oni lecą od razu długie dystanse i na strzał dojedziesz - tak mi powiedział.
Pożegnaliśmy się i byłem na stacji w Grabinie. Faktycznie, "koni" było sporo, ale żaden z nich jakby nie rwał się do galopu. Stały z zasłoniętymi oknami, i jakoś nie widziało mi się pukać do nich i pytać czy lecą w tym kierunku co ja. Postanowiłem jednak wyjść znów na pobocze i spróbować szczęścia. Kilkadziesiąt metrów za stacją znalazłem dogodne miejsce przed zatoczką autobusową, plecak postawiłem na ziemi a na nim kartkę z nazwą miejsca docelowego. Jak poprzednio stanąłem na poboczu, wyciągnąłem rękę i starałem się z twarzy wyglądać na kogoś, kogo kierowca po dwóch kilometrach nie zacznie żałować zabrania na pokład:



I znów - jeden samochód, trzynaście, trzydzieści dziewięć. Stanie to totalna ruletka. Niekiedy miałem wrażenie że kierowcy nawet mnie nie zauważają, i może tak było. I gdy już się myśli o wieczności spędzonej na poboczu, pojawia się ktoś kto przerywa ten proces. Oglądam się za siebie i na zatoczce pod przystankiem zatrzymuje się samochód. Powtarzam proces z biegiem i łapaniem za klamkę, ale drzwi są zamknięte - po sekundzie jednak wyskakuje ktoś, kto wrzuca mój wielki plecak do bagażnika i każe mi śmiało siadać w samochodzie - to Kuba. Od razu nakazuje mi przestać mówić do siebie zaczynając od per "pan", i choć na początku robię to nieśmiało, po chwili jednak jego sposób bycia przemawia do mnie i rozmawia mi się z nim jak z dobrym znajomym. Kuba jest chwilę po trzydziestce i choć parę razy w naszej blisko trzygodzinnej rozmowie mówi o sobie jako o "dinozaurze", to jednak życzę każdemu w każdym wieku, by był choć w połowie tak fajnie otwarty na świat i spontaniczny w wielu kwestiach jak on, a przy tym życiowo ogarnięty, mimo sporego bagażu doświadczeń. Gość naprawdę wielu pasji z której wyciąga co tylko może, i ujmuje mnie tym, że przy tym jest mega rodzinnym facetem, potrafiącym znaleźć w natłoku obowiązków czas na to co ważne i przyjemne. Rozmawiamy o motocyklach, letnich festiwalach muzycznych, o życiu w wielkich i małych miastach, i o jego dużej pasji - Kuba prowadzi pewną działalność, i to jest działalność chwalebna - odnawia i przywraca do życia porzucone przez czas i ludzi elementy wyposażenia - meble. Ze starego taboretu potrafi zrobić ujmujący urokiem taborecik, z którego nie chciało by się schodzić. Sprawdźcie sami - http://drewnianyzapal.pl


Poza tym zgadujemy się w kwestii muzyki, bo obaj lubimy gitarowe brzmienia, a Kuba też żegluje, a gdzie lepiej żegluje się niż u mnie, na Mazurach? :) Tematów jest naprawdę sporo i te ponad sto dwadzieścia minut mija szybko i już zaczynają się warszawskie przedmieścia, a niewiele później i sama Warszawa:




Kuba jest na tyle miły że omija dla mnie całą Stolicę i wysadza mnie aż na Okęciu. W międzyczasie żartujemy, że tak naprawdę wiezie mnie gdzieś do lasu by mnie poćwiartować i żebym nie cieszył się za bardzo, bo tych gór i tak nie zobaczę, odpowiadam że w plecaku mam jak coś koc w który może zawinąć moje zwłoki i porzucić bezprzypałowo, i jest masa śmiechu. Wysiadam praktycznie vis-a-vis lotniska i żegnamy się życząc sobie najlepszego. To była bezsprzecznie najlepsza jazda jaką miałem w swojej historii stopowania. Wielkie pozdrowienia dla Kuby i najlepszego!

Okęcie jak kiedyś wita mnie przelatującymi samolotami i całą lotniczą infrastrukturą (w oddali widać PKiN):



Trzeba jednak ruszać dalej. Szybki posiłek i łyk wody. Z Okęcia droga wiedzie na Raszyn: 


Droga jednak długa. Podjeżdżam na gapę autobusem, ale i tak większość przechodzę pieszo. Na zdjęciu powyżej widać kogoś kto jak ja idzie z wielkim plecakiem, płci pięknej, i to bardzo miła inspiracja, ale niestety rozwiewa przy zejściu do McDonalda. Pozostaje mi się cieszyć czym innym:



Po bardzo miejskich zabudowaniach taki widok naprawdę może się podobać. Złote łany, zieleń drzew, błękit nieba.. Moja mazurska dusza ukontentowana. Dalej jednak nie było tak słodko. Z Raszyna muszę dowlec się do Janek, i dopiero za nimi próbować łapać coś na Radom. Dostanie mi się na wylotówkę za Janki zabrało koło półtora godziny, ale i tak najgorsze przede mną:



Byłem pewien, że za Jankami złapię coś na Radom w okamgnieniu chwili (tak wyczytałem na jednej ze stron autostopowych, że za CH Janki to już z górki niby) ale tu był mój pierwszy dłuższy postój tej wyprawy. Niby wszystko się zgadzało - prosta droga na Radom, obok wygodny zjazd dla kierowców, ale jak ustałem i zacząłem łapać, tak bez skutku stałem godzinę, i nic się nie zmieniało. Totalnie zero - kierowcy byli bezwzględni. Na początku zacząłem myśleć, że to wina położenia słońca - świeciło kierowcom prosto w oczy, zasłaniali się tymi przeciwsłonecznymi daszkami, i mnie nie widzieli. Po godzinie jednak, gdy coraz więcej ludzi zaczęło na mnie dziwnie patrzeć z przystanku autobusowego, postanowiłem ruszyć dalej. Dość ryzykownie, bo jednak te miejsce wydawało się stworzone do łapania. Ale jeśli nie szło tu, więc musiała być jakaś przyczyna. Na mojej papierowej mapie jednak widniało to jak bezpośredni dojazd do Radomia, więc tym bardziej byłem w zagadce. Zaszedłem do pobliskiego spożywczaka po coś do picia, i usłyszałem rozmowę jakichś kierowców, którzy sami mieli problem jak zjechać na drogę do Radomia, co mnie dodatkowo zakłopotało. Mimo wszystko zdecydowałem się iść, bo nawet na piechotę było lepiej niż stać w tym czarnym punkcie. Mimo godziny szesnastej na zegarku było strasznie gorąco, a szutrowa droga obok wylotówki nie obfitowała w zbyt dużo zacienionych miejsc, więc szło się dość ciężko, ale do przeżycia. Nie upał jednak sprawił, że zakląłem do siebie, ale taki mniej więcej widok:


Przede mną, zamiast prostej drogi na której będę mógł dalej próbować szczęścia, wyrósł kompleks jakichś zjazdów, wiraży, pętel i innych mostków, które z pewnością nie były zaprojektowane dla pieszego. Stanąć na takiej drodze też nie było sensu, bo samochody gnały tu już co najmniej setką. Szczęśliwie jednak ktoś pomyślał o małym chodniku, i kierując się na Radom jakoś wyszedłem z tego labiryntu na w miarę prostą drogę. Nie oznaczało to jednak sukcesu, bo dalej nie było mowy o łapaniu. Napotkałem mały przystanek autobusowy i dałem sobie chwilę na zastanowienie się, bo w tym momencie poczułem, że utknąłem. W autobusy nie było sensu wsiadać, bo wywiozłyby mnie pewnie w jeszcze dalsze pole, iść do przodu też nie za bardzo, bo może ta ekspresówka wlec się kilometrami, więc co robić? Przez chwilę nawet myślałem czy nie zawrócić do Janek, tam gdzie ostatnio łapałem, ale odwrót byłby jakąś tam porażką, więc też nie. Nagle pojawiła się na przystanku jakaś starsza Pani, która sama szukała autobusu co by stąd wyjechać, i chwilę porozmawialiśmy. Widząc mój plecak od razu zgadła że gdzieś jadę, więc powiedziałem jej gdzie i jak, i dowiedziałem się, że zaraz niedaleko są światła, i że mogę tam spróbować. Pożegnałem ją, życzyłem szybkiego powrotu do domu i ruszyłem do tych świateł. Faktycznie były tam, ale miejsce do łapania nie było za dobre. Dalej droga wyglądała tak:


Samochody startowały spod sygnalizacji i rozpędzały się na niej, i nie było praktycznie szans by dla mnie znów zwolniły, ponownie blokując ruch. Na zdjęciu raczej tego nie widać, ale ze sto metrów dalej ktoś stał z tabliczką i też próbował szczęścia. Istnieje w autostopie coś takiego jak zasada, by nie "zabierać" innemu stopującemu okazji, łapiąc blisko niego. Nie miałem takiego zamiaru, ale też nie mogłem utknąć tu na dobre, więc postanowiłem ruszyć poboczem, przywitać się z kolegą po fachu, może zamienić parę słów, minąć go i łapać za nim, mając czyste sumienie. Dodatkowo usłyszałem dźwięk rozładowującego się telefonu, więc naprawdę nie było czasu na zwlekanie. Tabliczkę z napisem RADOM umieściłem na plecaku przy karimacie i zacząłem iść. Pobocze było dość komfortowo szerokie, droga prosta, więc nie obawiałem się że auta dość szybko przelatywały obok mnie. W miarę drogi, coraz wyraźniej widziałem tego kogoś, kto przede mną próbował swych sił. I raczej nie był to pozytywny widok. Gość najwyraźniej był bez plecaka, miał tylko tabliczkę, i chyba pił sobie browarka :) Też poruszał się taktyką taką jak ja, czyli szedł przed siebie. Spotkanie było kwestią kilku minut i zastanawiałem się, kogo spotkam. Raczej nie szukałem kompana do jazdy, bo wtedy w ogóle nigdzie bym nie dojechał. Gdy już planowałem różne scenariusze, przede mnie wjeżdża samochód i się zatrzymuje. Dość wiekowy, ale to żadna przeszkoda. Trochę oszołomiony podbiegam i powtarzam standardową procedurę, na tylnie siedzenie rzucam mandżur i znów jestem w drodze. Moim wybawicielem okazał się 21 letni chłopak, student czegoś tam, ale jechał tylko do Grójca. Dobre nawet i te 35 kilometrów. Minęliśmy "kolegę po fachu", ale nie przyjrzałem mu się za dobrze. Na typowego autostopowicza jednak nie wyglądał i może dobrze, że spotkanie nie doszło do skutku.
 Nie pamiętam imienia kierowcy. Typ spokojnego chłopaka w okularach, studiował coś inżynieryjnego chyba. Mówił, że jestem pierwszą osobą w życiu którą zabrał, i że sam zawsze chciał tak pojeździć, ale zawsze coś, ktoś. Powiedziałem że sam planowałem to od lat, i że ma jeszcze masę czasu na jeżdżenie, w końcu był parę lat młodszy ode mnie.
 Sporo przed Grójcem zaczynały się wielkie połacie sadów jabłkowych, coś na czym oparta jest tutejsza gospodarka. Gdzie nie spojrzeć - drzewka i drzewka. Wysadził mnie parę kilometrów przed miastem na zatoczce autobusowej, bo za samym Grójcem leciała typowa ekspresówka, coś jak za feralnymi Jankami. Podarował mi też tartę z bitą śmietaną i malinami, którą ochoczo pochłonąłem na przystanku. Chwila przerwy i znów stałem na poboczu. Słońce już schodziło w dół, ale nadal było ciepło i pogodnie. Minęło mniej niż dziesięć minut pokazywania kciuka i do zatoczki podjeżdża stare, srebrne combi. Nigdy nie wiem jakimi samochodami jeździłem, nie pamiętam nawet marek, o nazwach nie wspominając. To było wysłużone combi. Jak zawsze plecak do tyłu, ja do przodu i zaczynamy jazdę.
- Gdzie Pan jedzie? - zwrócił się do mnie furman. Gość pod sześćdziesiątkę, dość otyły, łysiejący, o rzeźnickim sznycie w aparycji takim.
- Do Radomia. Dziękuję że mnie Pan zabrał.
- A po co do Radomia, tam przecież nic nie ma - odpowiedział i zaczęło się.
To była najdziwniejsza jazda tej wyprawy. Pierw facet był bardzo na dystans, mówił do mnie per Pan, w dodatku źle słyszał na prawe ucho, i musiałem do niego prawie krzyczeć. Był z Warszawy i jechał do Radomia, a potem dalej. Dowiedziawszy skąd jestem, przeprowadził analizę między zabudową m.in mojej Ostródy, a miasteczkami w Mazowieckim, na niekorzyść tych ze swojego województwa. Hejtował Radom so hard i opisał mi go takimi słowami, że miałem przed oczami obraz miasta wyniszczonego przez biedę, choroby i plagę szczurów. Serio, aż przycykałem się trochę ;) Uznał też, że słowa to za mało, i musi mi mazowiecką biedę unaocznić i pokazać. Znalazł skręt i zaraz byliśmy w Białobrzegach. Faktycznie miał rację, że zabudowa jest strasznie na odwal się i nie było to miejsce gdzie chciałbym spędzić życie, ale nie było też takiej tragedii. Z Białobrzegów miałem kiedyś grupę praktykantów w hotelu na przyuczeniu, i to ciekawy zbieg okoliczności. Dzięki Perunowi jednak wróciliśmy się do kierowania na Radom, i choć jeszcze facet narzekał, to widok odległych gór Świętokrzyskich na horyzoncie był miłą odmianą i temat został zmieniony. Nie na długo jednak, bo zaczęły się radomskie przedmieścia i zaczęła się wyliczanka: jaki zakład tu kiedyś był, a jaki tam, i że nie ma teraz już żadnych i Radom nie ma sensu :) Spytałem, czy kojarzy Chytrą Babę, ale na szczęście nie kojarzył, bo miałby kolejny powód do darcia szat nad tym miastem. Wyskoczyłem na rondzie i byłem w tym przeklętym grodzie. Pomarańczowe słońce niewysoko nad drzewami zwiastowało zaczynanie się wieczoru, ale miałem jeszcze chwilę czasu i i odwiedziłem hipermarket by zaopatrzyć się w pewne rzeczy. Radomski zachód słońca:


Nie było tragedii, dotarcie do Radomia to coraz bliżej miejsca przeznaczenia, choć chciałoby się jednak być trochę dalej. Teraz nowy cel - przygotować się do pierwszej nocy na dziko. Byłem na obrzeżach, dość daleko od centrum, więc raczej nie powinno być z tym problemu, ale często różnie to bywa. Chwila błądzenia po zaroślach i oczom mym ukazał się taki widok:


Miejsce było idealne, piękne, jedyne, w sam raz. Miało tylko jedną ryskę na swojej perfekcji - między nim a mną, w dole, jak gdyby nigdy nic płynął jakiś rzeczkostrumyk, będąc tym samym logistycznym problemem w dotarciu tam. Chodziłem w lewo, w prawo, szukając obejścia, ale nic. Strumyk płynął bezwzględnie. Na tym brzegu nie chciałem się rozbijać, miejsce było trochę jak z kroniki kryminalnej, sporo śmieci i śladów aktywności młodocianych grup zaopatrzonych w alkohol. Na drugim brzegu jednak była idylla, zresztą zdjęcie powyżej mówi samo za siebie. Musiałem tam dotrzeć. Próbowałem znaleźć jakiś bród, przejście przez rzekę, ale wszystko było do niczego. Słońce nieubłagalnie spadało w dół, zmęczenie też dawało o sobie znać. Nagle, szybka decyzja. Zdejmuję spodnie, buty, znajduję kija i wchodzę do tej rzeczki. Kijem badam grunt. Dno jest muliste i lekko zapadam się, ale prę dalej. Jakoś dochodzę do drugiego brzegu, rzucam tam plecak i wracam po garderobę. Już całkiem bezpieczny strzelam tę fotę:


Kolor wody nie był zbyt przyjemny, ale jestem tam gdzie chciałem. Teraz ten strumyk działa na moją korzyść i staje się moją osobistą fosą, odgradzając mnie od Radomia ;) Na tym brzegu świat jest cichy i bezludny:


Naprawdę było warto się przemęczyć. Szybko ogarniam namiot i po chwili mam swoją bazę:


Słońce zachodziło, strumyk szemrał gdzieś w dole uspokajająco. Dzień przed wyjazdem obejrzałem Blair Witch Project kolejny raz, ale nawet o tym nie pamiętałem, tak sielsko było. Jedzenie, piwo i po chwili robi się na tyle ciemno, że zapinam moskitierę i wejście do namiotu. Świerszcze grają wszędzie wokół, jest bardzo klimatycznie. Składam smsowe sprawozdania z odbytej trasy, w zeszycie zapisuje wrażenia. Zabrana na ostatnią chwilę świeczka, zwykły tealight, ratuje sytuacje dając światło i trochę ciepła, bo robi się zimno. Opatulam się w śpiwór i próbuję zasnąć. Jest niewygodnie, mam wrażenie że koc i karimata dużo nie pomagają, ale taki to urok tego sportu. Odgłosy miasta są strasznie uciążliwe, całą noc słyszę samochody, motory i karetki jakby ktoś postawił duży głośnik obok namiotu i puścił to. Jednak zasypiam jakoś i rano budzi mnie chłód i słońce prześwitujące przez namiotowy materiał. Szybko jednak robi się ciepło, wychodzę na zewnątrz i widok poranka gdzieś na łące przy rzece jest wynagradzający te trudy totalnie :) Nie ma czasu jednak na dłuższe kontemplacje, myję zęby, zwijam obóz i za godzinę przedzieram się wzdłuż strumyka, licząc że nie będę musiał ponownie przekraczać rzeki. Dzięki Welesowi jednak nurt skręca za sto metrów w lewo i dochodzę do wylotówki na Kielce. Buty jednak całe mokre, bo w wysokiej trawie pełno rosy. Nie taki ten Radom tragiczny jak go malują:


Radomska wylotówka niestety już tak. Ciągnie się bez końca, i gdzieś po godzinie dochodzę do punktu gdzie w miarę można już myśleć o wyciągnięciu ręki:


Na szczęście łapałem nieporównywalnie krócej niż szedłem. Po trzech minutach znów rzucałem plecak do tyłu i sadowiłem się na fotelu pasażera. Kierowca tym razem był w wieku pośrednim do dwóch pozostałych. Na oko koło czterdziestki, w okularach przeciwsłonecznych podczas całej jazdy, od razu dał się poznać jako sportowiec - z rozmowy telefonicznej jaką prowadził wynikało, że był trenerem jakiejś amatorskiej drużyny piłkarskiej i był bardzo niezadowolony faktem, że jedenasty zawodnik w jego drużynie pojechał z rodziną nad morze zamiast stawić się na meczu. Opisywał to mową kwiecistą i staropolską, godną słynnej trzynastej księgi Pana Tadeusza. Potem sami rozmawialiśmy na tematy sportowe i musiałem improwizować, bo to nie moje klimaty raczej. Facet był pocieszny - piłka nożna i może inne sporty to był fundament świata, planeta Ziemia była naprawdę piłką nożną i wokół niej krążyło słońce, sytuacja w ulubionym klubie była ważniejsza niż polityka, gospodarka, o kulturze nie wspominając. Urlopowicz który nie przyszedł na mecz z miejsca stał się postacią niegodną szacunku i podawania ręki, człowiekiem gorszego sortu. Mimo to całkiem przyjemnie się o tym gadało i słuchało, gość był niegłupi, a dodatkowo osiągnęliśmy rejon Gór Świętokrzyskich:




Zaoferował mi też podwózkę na kielecką wylotówkę, albo do samych Kielc. Serio, wizja kolejnej wylotówki była tak niemiła, że zdecydowałem się na miasto. W końcu coś innego niż tylko droga i pobocze, pomyślałem. Dojechaliśmy do Kielc i dostałem konkretne i cenne wskazówki. Pożegnałem się i byłem w mieście scyzoryka. Nigdy nie byłem tak bardzo na południe jak byłem teraz. O tych stronach wiedziałem tylko tyle, że to miasto Liroya i że w kieleckim czasem ostro wieje, co też trochę inaczej się zwyczajowo czasem nazywa ;]
 Podążyłem w kierunku centrum. Kielce wydały mi się trochę na początku ambiwalentne - nic nie wybijało się ponad standard polskich miast i nic nie było tu też gorsze. Gdzieś w okolicy dworca znalazłem bar mleczny, i oczywiście nie omieszkałem zajrzeć. Mówiąc bar mleczny, ten przybytek w pełni zasługiwał na tą nazwę i zawsze tak sobie to wyobrażałem - dość siermiężny, użytkowy wystrój, wielka tablica na ścianie z czym i za ile, i pani po pięćdziesiątce za kasą. Byłem najmłodszy w lokalu, reszta gości to trochę zahartowani życiem tubylcy. Wziąłem ziemniaki z wody i schabowego, i zapłaciłem astronomiczne 6,50. Tu Kielce wyraźnie zaplusowały :) Wyszedłem ukontentowany i usiadłem na ławce by trochę odpocząć i pozbawić się choć na chwilę ciężaru bagażu. Wtedy zobaczyłem TO. Paskudne rozprucie na dolnym szyciu plecaka, z którego widać było co jest w środku. Nie było duże, koło pięciu centymetrów, ale groziło powiększeniem. Szczęście w nieszczęściu, bo dzień przed wyjazdem znajomy chcąc sprawdzić ciężar plecaka podniósł go za to gdzie nie trzeba, i lekko rozerwał komin. Zaraz to zszyłem, ale prowizorycznie nić i igłę zabrałem ze sobą. Pierw miałem wnerwa na kolegę, ale dzięki temu miałem teraz materiały naprawcze i siedziałem na kieleckim dworcu i szyłem. W sumie wcale się temu nie dziwię, przecież byłem w mieście scyzoryka. Korzystając z okazji, zaszedłem zobaczyć pociągi, tak z ciekawości. Pierwotnie miałem jechać jak zawsze, ale jeśli by znalazło się jakieś dogodne połączenie do Krakowa, to czemu nie? Połączenie owszem, znalazło się. Za dwie i pół godziny, więc masę czasu. Ruszyłem zatem trochę pozwiedzać, bo z w ten aspekt moja podróż była dotychczas uboga. Deptak długi po horyzont prezentował się świetnie:



Niewysoka zabudowa, pastorałki i brak ruchu samochodowego - spacerowy must have. Park również trzymał fason - jest zielono, przestrzennie, dużo jest wody i mimo ruchu sporo jest spokojnych miejsc, choć te jedno zdjęcie tego nie oddaje:

Mały wycinek kieleckiego parku
Baterie w telefonach upomniały się w tym czasie o doładowanie, więc zacząłem się rozglądać za miejscem gdzie mogę to zrobić. Wybór padł na kawiarnię Tiffany Cafe. Trochę utrudzony podróżą i z wielkim plecakiem chyba nie byłem wymarzonym targetem tego miejsca, ale po chwili siedziałem na wygodnej pufie, piłem piwo i uzupełniałem energię. Bardzo miła kawiarenka, piwo zimne (była nawet czeska Holba), ale muszę ją pochwalić najbardziej za muzykę - stylowe, leniwe utwory downtempo/jazzowe trafiły w mój gust totalnie i z wielką niechęcią stamtąd wychodziłem by zdążyć na pociąg. Ten miałem jakoś chwilę po piętnastej i zanim doszedłem, nie czekałem na stacji zbyt długo i za pół godziny jechałem już wygodnie InterCity do Krakowa. Tak się złożyło, że moja wizyta w tych okolicach lekko zbiegała się ze Światowymi Dniami Młodzieży i ciekawy byłem, co z tego wyniknie. Czy ładując się tam będzie ciężej niż jakbym przyjechał w normalnym czasie, czy może na odwrót. Pociągami jeździ mi się trochę nudnawo, ale po warmińsko-mazurskich taborach, które woziły jeszcze ze trzy pokolenia wstecz i trzęsą się jak alkoholik w delirze, jazda sunącym nieodczuwalnie, nowoczesnym pociągiem była przyjemna. Trochę też odpocząłem, był czas pomyśleć na spokojnie i nie musieć wkręcać się w czasem dziwne tematy z kierowcami ;) Po przedziale latali już jacyś harcerze z Bliskiego Wschodu, słychać było ze trzy różne języki. Ja w sumie wpasowywałem się w taki stereotypowy obrazek kogoś zmierzającego na tą imprezę, bo oprócz plecaka, w nim miałem lekturę zabraną w drogę - "Dotknij Boga" Patryka Świątka, i już mogłem z nią pukać na plebanie po nocleg ;) Po ponad godzinie zaczęły się podkrakowskie miejscowości i chwilę później pociąg dojechał na Kraków Główny. Już w pociągu wszyscy podróżni to byli ludzie z dużymi plecakami, ale na dworcu to już istne szaleństwo. Jakby ktoś włożył kij w mrowisko. Krakowski dworzec wydał mi się przeogromny, mimo że ludzie byli wszędzie.

Tu akurat było dość luźno
Podążałem za strzałkami kierującymi mnie na zewnątrz i chciałem szybko stąd wyjść, bo byłem też ciekawy miasta. W zamyśle chciałem dać sobie dzień na zwiedzenie Krakowa, ale po głębszym namyśle priorytet dostały góry, a Kraków i tak będę musiał jeszcze raz podczas tej podróży odwiedzić, więc nie dziś. Trochę jednak zobaczyłem:

Droga Królewska
Nie miałem pojęcia gdzie dokładnie idę, szedłem raczej za ciekawymi obiektami które widziałem w oddali. Nie przygotowywałem się w ogóle do brnięcia przez tereny zurbanizowane, i trochę źle na tym wychodziłem, ale o tym potem. Podążałem dalej:





Dosłownie liznąłem Kraków, ale i tak zrobił na mnie wrażenie miasta ogromnie starego, pełnego symboli religijnych i narodowych, w powietrzu czuć było tu wielką historię ponad tysiąca lat. W dodatku klimat ŚDM też robił swoje, ludzie i języki z całego świata, tłumy i muzyka na ulicach.


Z jednej strony chciałem więcej, ale jeszcze dziś planowałem być w Zakopanem, więc tylko przeszedłem wzdłuż tego co się w mieście działo i szukałem wyjścia z tego labiryntu kamienic i ulic. Nie było łatwo. Jak pisałem, nie miałem żadnej mapy miasta oprócz takiej poglądowej mini mapki na mapie Polski, i musiałem posługiwać się nią. Próbowałem kierować się na południe, ale w ciasnej zabudowie krakowskiego Kazimierza było to trudne. Szczęśliwie, gąszcz kamienic i torów tramwajowych zaczął z mała się kurczyć, i ten widok przywitałem z radością:

"To co otoczy Vistula w końcu zginie gdzieś w oddali.."
Byłem zatem w kierunku południowym. Przekroczyłem Wisłę i za jakiś czas znalazłem nawet info mapę i dowiedziałem się w końcu gdzie jestem:

Czerwona kropka
Teraz tylko najprostsze z najprostszych - dotrzeć na wylotówkę. Właśnie :) Nauczony przeszłością spodziewałem się, że może to nie być coś co dzieje się za pomocą pstryknięcia palców, ale i tak nie miałem wyboru, więc chwila odpoczynku i w drogę. Ważne, że byłem na ulicy Kalwaryjskiej, która prowadzi do Wadowickiej, a stamtąd już chwila na Zakopiańską. I cały czas prostą drogą. W teorii brzmiało to dobrze. W praktyce okazało się to najcięższą przeprawą tej podróży, i w pewnym momencie, tak po dwóch godzinach marszu z plecakiem który znów się rozpruł, miałem wszystkiego serdecznie dość. Miasto nie chciało się skończyć, i gdy już myślałem że jestem w dobrym miejscu, zaraz okazywało się że przede mną dalsze etapy do pokonania, i to pod coraz bardziej strome wzgórze. Byłem zgrzany, wyczerpany, pogoda się psuła i to był moment krytyczny tej wyprawy. Miałem jechać do Zakopanego, a od dwóch godzin idę i nic się nie zmienia - mijam przystanki tramwajowe, zajezdnie, centra handlowe i nie zanosi się, żeby to miało się nagle skończyć i zmienić w dogodne do łapania miejsce. Usiadłem i zapłakałem. Nie no, żart. Ale sytuacja wydawała mi się strasznie marna. Doszedłem w końcu do miejsca gdzie siódemka krzyżowała się z A4, pętle podobne do tych pod Warszawą, historia w sumie też. Bogatszy o tamte doświadczenia, zdecydowałem się iść. O wejściu na jezdnię nie było mowy. Pokonałem wzniesienie z pętlą i zobaczyłem jak zakopianka gdzie wzrok dosięga, usiana jest światłami oraz małymi osiedlami mieszkalnymi. F*#k. Zrozumiałem, że do Zakopanego już dziś nie dojadę. W sumie nie chciałem nawet - marzyłem jedynie by rozbić gdzieś namiot, zrzucić bagaż z pleców i legnąć w poziomej pozycji. Gdzieś niedaleko jarzeniła się jakaś stacja paliw, i resztką sił doślimaczyłem się tam, kupiłem wodę i coś słodkiego, i zacząłem szukać miejsca na instalację. Żeby chociaż z tym nie było problemów, ale gdzie tam - trawniki leżały za blisko domów, dużo było też posesji na które nie chciałem się ładować. Szedłem wzdłuż ekranów akustycznych i rozglądałem się dalej. W końcu moją uwagę zwrócił nieduży trawnik obok sklepu spożywczego, i nadawał się całkiem dobrze. Sklep i zarośla zakrywały mnie przed stojącymi dalej bloczkami, jedyną niedogodnością była zakopianka biegnąca dwadzieścia-trzydzieści metrów dalej, ale był ekran akustyczny więc rozbiłem się tu:



Jak widać, byłem dość ukryty przed niepożądanym wzrokiem, ale i tak jakaś pani wybrała się na spacer ze swoją milusią i do serca i rany przyłóż psinką, która podleciała do namiotu i przez dziesięć minut krążyła wokół i szczekała, a pani oczywiście nie miała śmiałości by podejść bliżej i pieska deportować do domu. Kundel w końcu okazał łaskę, pokazał że jest szefem na tej dzielni i prychając podleciał do pańci. I niech mi ktoś powie, że koty są tymi złymi i szatańskimi stworzeniami.


Ogromną przyjemnością było w końcu zaznać odpoczynku i braku ruchu, ale z drugiej strony wiedziałem, że jutro przede mną ciężki dzień i próba wydostania się z tego impasu. Jutro o tej porze musiałem już być w górach. Mimo to próbowałem zażyć relaksu i nie myśleć o tym co będzie. Zapaliłem świeczkę, poczytałem książki:


A tak wyglądała mapa dzisiejszego marszu:


Coś koło ośmiu, dziewięciu kilometrów, ale czasem każdy krok był dobijający.

Wieczór był o dziwo pogodny, i bardzo ciepły. Za jakiś czas jednak zrobiło się ciemno i spróbowałem zasnąć. Jeśli nocując w Radomiu, oddalony o jakieś sto metrów od zwykłej szosy przeszkadzały mi odgłosy ruchu drogowego, tak tu należy to pomnożyć razy pięćdziesiąt. Serio. Ekran akustyczny nie pomagał nic. Całą noc maszyny ryczały, motocykle wchodziły na potężne obroty, ciężarówki przewalały się z przerażającym hukiem. Zrywałem się i byłem pewien, że zaraz coś wjedzie mi w namiot. O śnie nie było mowy w takich warunkach. Na głowę położyłem sobie co tylko miałem byle wytłumić tą kakofonię. Obłęd. Myślę, że gdzieś koło trzeciej dopiero odleciałem, choć budząc się rano byłem pewien, że nie spałem prawie nic. Mimo to byłem jakoś zdeterminowany, szybko wstałem, uprzątnąłem bałagan, zwinąłem namiot i z dobytkiem na plecach byłem gotowy iść dalej. Choć dalej to niezbyt dobre określenie, bo cofałem się za wczorajszą pętlę. Niedaleko niej było dość dogodne pobocze, i tam chciałem na początek spróbować. Jeśli by nie wypaliło, szedłbym dalej w zakopiankę. Wyciągnąłem tabliczkę z napisem "ZAKOPANE" i uniosłem kciuk. Samochody przelatywały obojętnie jak nigdy. Znów jeden, siedemnaście, trzydzieści trzy.. Miejsce nie było jednak tak dobre jak myślałem. Możliwe, że mało kto jechał do stolicy Tatr, i większość kończyła trasę gdzieś w tych podkrakowskich miejscowościach i osiedlach. I gdy już miałem się stąd zwinąć, gdzieś dwadzieścia metrów za mną zaparkowało na dużym zjeździe srebrne combi, chyba Skoda. Sporo samochodów korzystało z tego zjazdu i pierw podszedłem do tego sceptycznie, ale zaraz wysiadł kierowca i pomachał do mnie żebym podbiegł. Byłem w tym zaprawiony i za dziesięć sekund ładowałem plecak tym razem do bagażnika, a ja klasycznie siedziałem w fotelu pasażera z przodu. Tym, kto mnie teraz uratował był również ode mnie młodszy chłopak, w dłuższych kręconych włosach, i jechał ze swoją dziewczyną i jej mamą prosto do Zakopanego, i gdy to usłyszałem, wczorajszy dzień wydał mi się tylko gorszą chwilą która tak naprawdę nie miała znaczenia. Mało tego, pogoda bardzo dopisywała i z dużym zapałem oczekiwałem dalszego rozwoju wypadków. W końcu ostatni etap do celu, ale to nie oznaczało wcale końca wyprawy. Chłopak powiedział mi, że tam gdzie stałem mogłem łapać do jutra a i tak bym nic nie złapał, bo to wcale nie jest jeszcze faktyczna wylotówka na Zakopane, a po prostu droga wyjazdowa z miasta, i wiem że było w tym dużo prawdy. Mało kto jeździł tam bezpośrednio, ale jak widać zdarzały się wyjątki. W końcu były wakacje, a kiedy ludzie jeżdżą w góry jeśli nie wtedy? Okej, jeżdżą cały rok, ale prawdopodobieństwo złapania teraz stopa jest jednak dość duże. Mniejsza w to jednak, bo w końcu jechałem :) Niestety, bateria w telefonie do robienia zdjęć natenczas obumarła, więc nie mam żadnej dokumentacji fotograficznej. A szkoda, bo tu po raz pierwszy w życiu zobaczyłem majaczące w oddali wzgórza i prawie góry, co dla mnie było czymś niesamowitym. Serio, gdy wyjechaliśmy zza zakrętu i przed nami rozpostarły się zalesione zbocza, a gdzieś tam na horyzoncie zamajaczyły widmowe na razie masywy, tylko siedziałem i patrzyłem. Moi nowo poznani kompani bardzo dziwili się że jadę tak daleko sam i to autostopem, no ale cóż. Ludzie nie takie dystanse pokonywali, więc nie robiłem niczego tak naprawdę niezwykłego i niebezpiecznego. Po prawdzie, czułem się jakbym odkrywał dalsze zakamarki podwórka, które znam od lat. Może pomogły mi w tym uczuciu wyprawy do Niderlandów w sprawach zawodowych, i kiedy jechałem we własnym kraju i wszędzie mogłem rozmawiać w swoim języku, to nic nie wydawało mi się teraz obce.
 Pierwsza połowa jazdy była szybka i ciekawa, ale po półtorej godzinie, kiedy zaczęły się serpentyny i ósemki, zaczęliśmy zwalniać. Kierowca przestrzegł nas, że ostatnie trzydzieści kilometrów przeszlibyśmy szybciej na piechotę, ale puściliśmy to mimo uszu. Faktycznie jednak średnia prędkość spadła zauważalnie. Zdarzały się odcinki gdy jechaliśmy jeszcze w miarę sprawnie, ale coraz częściej grzęźliśmy w korkach które ciągnęły się daleko wzdłuż. Było już koło południa i przyjemne wcześniej słońce teraz dopiekało niemiłosiernie. Trochę wynagradzały to widoki, bo otwarte po horyzont przestrzenie o różnej budowie terenu były po prostu piękne. Gdzieniegdzie w dolinach chowały się miasteczka i wsie. Można było im się dokładnie przyjrzeć, gdy po raz kolejny stanęliśmy w miejscu :] Taka jazda trochę popsuła wszystkim humory, rozmowy pojawiały się z mniejszą częstotliwością i widać było, że każdy chciał być już na miejscu. Po prawie dwóch godzinach byliśmy około dziesięciu kilometrów od Zakopanego, i dopiero teraz zobaczyliśmy, jak trafnie określił to nasz kierowca. Faktycznie gdybyśmy wyszli, chyba prędzej bylibyśmy na miejscu. Nawet zastanowiłem się z raz, czy by już nie wyskoczyć, bo upał był masakryczny, ale przypomniałem sobie zaraz wczorajszy "spacer", a do tego zaczęło się brzydko chmurzyć, więc grzecznie siedziałem w samochodzie. Jakoś wlekliśmy się metrami, czasem dało radę pojechać trochę szybciej, i po kilkudziesięciu minutach zaczęły się zakopiańskie przedmieścia. Gdzieś tam w oddali rysowały się potężne, szare kształty, ale chmury zakrywały ich ogrom bardzo tajemniczo. Oprócz tego moją uwagę zwróciła okropna rzecz - słyszałem, że tu panuje komercha i turystyka ostro ingeruje w klimat i krajobraz, ale naprawdę te dziesiątki reklam, banerów przy drodze, reklamowych szmat na płotach, zakrawało na chuligański wybryk. Reklamy futer dosłownie wszędzie ( w futrze ładna pani, w futrze pan, w futrze nawet noworodek - a jak! ), ale gdy zabudowa zaczęła coraz bardziej się zwierać i nie było już tyle miejsca na te jazdy, wtedy "hit" numer 2 - przy każdym, dosłownie KAŻDYM domu lub zjeździe do niego siedział na krzesełku ktoś z napisem "WOLNE POKOJE", "WOLNE MIEJSCA" i tak dalej, co unaoczniło mi ogrom tego turystycznego interesu. Poza tym wielkie plandeki na domach i gdzie tylko się dało. Było tego wszystkiego tak napchane, w tak odpychający sposób, że zastanowiłem się czy przyjazd tu był dobrym pomysłem. Pierwsze wrażenie z pobytu w Zakopanem było zatem naprawdę złe. W końcu jednak dojechaliśmy do samego miasta, ale tu wcale nie było lepiej. Deszcz wisiał w powietrzu a miasto było zakorkowane wcale nie lżej niż droga do niego. Znaleźliśmy parking, zabrałem rzeczy i pożegnałem się życząc udanego pobytu. Niby na razie nie podobało mi się tu, ale cieszyłem się że w końcu dojechałem. Podobała mi się Witkiewiczowa architektura domów, gdzieś tam dalej zauważyłem Gubałówkę. Zaczęło kropić, więc musiałem szybko ogarnąć gdzie jestem i gdzie mam iść, bo jak zawsze nie wiedziałem tego :) Metodą prób i błędów dostałem się w okolice centrum, co łatwo było zauważyć przez ludzi i coraz więcej kramików sprzedających najprzeróżniejsze rzeczy stąd. I gdy tak rozglądałem się dookoła, nagle zobaczyłem to:


Widok Giewontu, w ogóle pierwszej prawdziwej góry jaką zobaczyłem w życiu, zrekompensował mi niedogodności ostatnich paru godzin. Tak to wyglądało: idę, szukam tych gór wokół, ale coś ich nie widać, i nagle jeb: masyw Giewontu. Dostojny i ogromny. Szedłem i patrzyłem się równocześnie, aż doszedłem w okolice Krupówek:


Wiedziałem od razu, że nie będzie to moja ulubiona część Zakopanego. Na zdjęciu akurat nie widać, ale naprawdę wyglądało to jakby po ulicy maszerowała jakaś armia, coś jak wymarsz armii Saurona z Powrotu Króla. Szybko uciekłem w  mniej zaludnioną i pytałem o jakiś kemping, ale tu każdy chyba był turystą i nie wiedział nic. Na szczęście, intuicja po raz kolejny prowadziła mnie dobrze. W domu ogarnąłem, że gdzieś tu jest taki jakiś właśnie kemping, ale będąc tu teraz ciężko było nawigować. Kupiłem na stoisku przewodnik i mapę, i okazało się, że jestem całkiem niedaleko miejsca którego szukałem. Dosłownie dziesięć minut marszu i dotarłem do kempingu "Pod Krokwią":


Nawet nie musiałem pokazywać dowodu, wystarczyło imię i nazwisko, bardzo miła Pani powiedziała co i jak i szedłem się rozbić. Lekko kropiło, ale gdy tylko wbiłem ostatniego śledzia rozpętała się burza, i na ponad dwie godziny byłem zmuszony słuchać wyładowań w środku, ale to były przyjemne dwie godziny. Plan wykonany - dotarłem w góry, jestem w bezpiecznym i cichym miejscu, nic tylko teraz chodzić, zwiedzać i zbierać materiały do tej notki. Po tych dwóch godzinach, kiedy odpocząłem i wychynąłem się z bazy, postanowiłem gdzieś się przejść. Deszcz ustał, ale i tak było dość mokro wszędzie:


Na dłuższe wycieczki nie było czasu już, ale chciałem rozejrzeć się trochę wokoło. Widok mgieł snujących się po deszczu na zboczach był kapitalny:


Trochę poszedłem w miasto, poprzyglądałem się jak to wszystko wygląda, ale zmęczenie zrobiło swoje i wróciłem do siebie. Po drodze jednak:


Udało mi się uchwycić Giewont w trochę lepszym oświetleniu i potraktowałem to jako dobry omen na jutro.
Wróciłem na kemping i władowałem się do namiotu, bo już było ciemno. O cichym odpoczynku jednak nie było mowy, bo obozująca tu grupa Francuzów i Francuzek dawała tak czadu, że masakra. Pierw pomyślałem, że albo są napici, albo porobieni czymś więcej, bo to co robili podpadało pod oba te nadużycia (nie żebym miał coś przeciw): krzyczeli, śpiewali, ktoś dawał jakieś hasło i cała zgraja wyła, klaskała i huczała. Nawoływali się, ktoś odpowiadał i dawali od nowa. Zachowywali się jakby wszyscy mieli hiper ADHD. To było tak pierwotne i zarazem prymitywne, ale widać było że mają z tego nieziemską zabawę. To chyba było coś na kształt gier terenowych, głuchego telefonu i zgaduj zgadula podniesione do potęgi entej i entej przez megafon. Gdzieś koło pierwszej dali sobie spokój i było można zasnąć. W górach noce nawet w lipcu są ma-sa-krycznie zimne.

                                                                                ***

Nazajutrz wstałem i przywitała mnie słoneczna pogoda. Choć nie były to komfortowe warunki, możliwość ogarnięcia się i zrobienia sobie prania dobrze podziałała na morale. Francuzi, którzy zalegali sporym obozem wszędzie wokół zaczęli się zbierać i pakować, pewnie jechali do Krakowa na ŚDM. Ogarnąłem się i jak najszybciej zechciałem gdzieś wyjść. Wcześniej jednak zaszedłem do recepcji, tam gdzie się wczoraj zalogowałem i spytałem, gdzie tu można podładować telefony. Sympatyczna, krótko obcięta blondynka zdradziła że nawet tu, ale trzeba powiedzieć wierszyk. Spytałem czy to tak na serio, ale było na serio, choć z lekka przymkniętym okiem ;) Okej, myślę. Szybko skontaktowałem się ze znajomym, powiedziałem w czym rzecz i zaraz miałem wiersz na podorędziu. Stawiłem się w recepcji, pytam czy na pewno chcą to usłyszeć, pada odpowiedź twierdząca, i zaczynam:

Gdyby tak ktoś przyszedł i powiedział:
- Stary, czy masz czas?
Potrzebuję do załogi jakąś nową twarz,
Amazonka, Wielka Rafa, oceany trzy,
Rejs na całość, rok, dwa lata - to powiedziałbym:

 Gdzie ta keja, a przy niej ten jacht?
Gdzie ta koja wymarzona w snach?
Gdzie te wszystkie sznurki od tych szmat?
Gdzie ta brama na szeroki świat?

Ostatnie dwa wersy Pani wyrecytowała ze mną (ktoś pomyślał, że śpiewałem??) i od tego momentu miałem nieograniczone ładowania w recepcji, bo Pani Recepcjonistka uwielbiała żeglarstwo i Mazury, więc lepiej wstrzelić się nie mogłem :) I naprawdę było mi miło gdy powiedziała, że się wzruszyła. Także z jeszcze większą werwą wyszedłem w na szeroki świat w tym momencie. Warunki przedstawiały się co najmniej zachęcająco:


Kemping naprawdę był pod Krokwią
Na kupionej wczoraj mapce obrałem sobie jakiś szlak, myśląc że zaznam gór, i poszedłem:


Formacje skalne były meeeeeeega
I pod górę
Wiatrołom gdzieś koło Małej Krokwi
To nie był jednak normalny szlak tylko jakaś nieoznakowana ścieżka którą na dziko poszedłem. Mimo iż to śmieszna wysokość, leśne ostępy były całkiem strome i nie chciałem pierwszego dnia skręcić sobie gdzieś tu nogi, więc wróciłem się.


Doszedłem gdzieś nad skocznię widoczną na zdjęciu powyżej, i dalej nie było sensu iść, bo widziałem już skoczków narciarskich którzy czekają na swoją kolej. Byłem znów w Zakopanem i ruszyłem bardziej w miasto.

Zakopiańskie wille potrafią być ogromne
Giewont mniej więcej w słońcu
Gdzieś tam halny zawiał mnie w okolice Krupówek:


Pogoda sprzyjała, więc czas był na pójście w bardziej osławione miejsce - Gubałówkę:


Niestety, w miarę zbliżania się doń, pogoda gwałtownie się załamała. Gdy byłem już nawet na ulicy "Na Gubałówkę", zerwał się wiatr i deszcz w takiej sile, że dalsza eskapada nie miała sensu. Czekałem koło godziny pod jakąś budką z hot dogami aż przejdzie, ale nie chciało. Nie chciałem ryzykować tu drugiego hamburgera i piwa, i ruszyłem na kemping na ratunek swojemu praniu, które rano wywiesiłem w dobrej wierze Swarogowi, kiedy było pogodnie. Deszcz lunął okropnie i zanim doszedłem do namiotu, wszystko było zalane. Pranie było jak po wyciągnięciu z pralki, namiot przeciekał i wylewałem z niego wodę jak z tonącej łodzi. Sam nie miałem wyboru i musiałem się na dwie godziny schować, również cały przemoczony i wkurzony, że nici z dzisiejszej wycieczki. Taki stan trwał dwie godziny, i gdy irytujący odgłos kapania o namiot ustał, mimo iż byłem nadal mokry i wkurzony, postanowiłem nie dać za wygraną. Ponownie doczłapałem się do centrum, a potem znów w okolice wejścia na Gubałówkę, co zabrało kilkadziesiąt minut. Złapałem ładne widoki Tatr Wysokich z samego miasta:


Miałem też powrót do domu :):


Ale nie skorzystałem z niego, bo szedłem dalej:


Na Gubałówkę była ogromna kolejka, ludzie pchali się byleby wsiąść do kolejki i wjechać na szczyt. Obok jednak biegła dość ukryta ścieżka dla takich jak ja, co chcieli wzniesienie zdobyć na własnych nogach. Niech żałują, bo po kilkudziesięciu metrach:


Zaczynało się robić naprawdę interesująco. Wysokość miarodajnie przekładała się na epickość widoków:



Ludzi szło naprawdę sporo, i podobnie jak mnie nie wystraszyły ich dziś dzisiejsze ulewy. Mimo iż był to szlak po którym dziarsko chodziły nawet przedszkolaki, nie było wcale tak łatwo - deszcze zrobiły swoje i teraz było to błotnista ślizgawka, i nieraz musiałem korzystać z ogrodzenia by pokonać kolejne metry:

Na zdjęciu to nie ja:)
Sprawę z jednej strony utrudniały i ułatwiały korzenie, bo było gdzie postawić nogę, ale te ciągłe kluczenie między nimi było trochę uciążliwe. Widoki jednak maksymalnie rekompensowały każdy trud:


Widoczny Giewont, Kasprowy i po lewej bodajże Kościelec i Skrajny Granat
W końcu doczłapałem się, co zajęło mi ponad dwadzieścia minut. Z Zakopanego zupełnie tego nie widać, ale szczyt Gubałówki jest podobnie jak miasto zaorany budkami z jedzeniem i pamiątkami, jest nawet ulica biegnąca wzdłuż grzbietu, brakowało tylko Diabelskiego Młyna i gwiazd tańczących na lodzie.



Panorama Tatr była jednak olśniewająca. Widok prawdziwych szczytów rozciągających się przez cały horyzont był dla mnie genialną nowością. Trochę uderzył mnie kontrast między ich majestatycznością a tą całą szopką która rozgrywała się wszędzie wokół i zrobiło mi się ich żal. Jeśli by ludziom pozwolić, to pewnie na górskich szlakach pobudowaliby kramy z chałą i wciskali komu popadnie. A ludzie pewnie by kupowali. Posiedziałem na ławce, nacieszyłem się jeszcze widokiem i szykowałem się do zejścia. Po drodze natknąłem się na takie coś:

Kolejne kontrasty :)
Zacząłem schodzić tą samą drogą, ale było jakoś trudniej. Trzy razy przywitałem się z glebą i miałem piękną pamiątkę w postaci górskiego błota na kurtce. Jakoś jednak zszedłem i znów wmieszałem się w ogromny tłum który kręcił się po ulicy wiodącej na Gubałówkę. Chwila lawiracji i znów byłem w Zakopanem, które chwilę temu z góry wyglądało jak makieta, i widać to na jednym ze zdjęć z Gubałówki.


Na górze Willa Poraj, pamiętająca czasy gdy Zakopane było dopiero odkrywane przez Kasprowiczów, Chałubińskich i resztę wyborowego towarzystwa. Były to z pewnością ciekawe czasy, gdy obok tak natchnionych górami osobowości istniały takie też jak te:


O Witkacym cały czas się tu pamięta, są wiszące na latarniach afisze z nim robiącym swoje słynne miny, reklamuje się teatr jego imienia, ducha Witkiewiczów cały czas w Zakopanem czuć, i dobrze. Ciekaw byłem co sądzi o nim taki typowy mainstreamowy turysta z Krupówek ;) 

Wracałem do siebie. Dzisiejszy dzień całkiem nieźle mnie wymęczył, pogoda także, ale cieszyłem się że zobaczyłem coś więcej niż tylko sprzedawców ciupag. Jutro jednak czekała mnie jeszcze dłuższa wędrówka.

Oswojone czarne pantery :)

                                                                             ***

Z jednej strony zobaczyłem góry, ale nie wiedziałem jak to jest być obok albo wśród nich. Było mi po wczoraj trochę mało i gdybym odjechał mając tylko na koncie Gubałówkę, to trochę bym potem żałował. Szukałem czegoś z czym dałbym sobie radę jako górski laik, i poradnik zaproponował mi wtedy Kasprowy Wierch. Mapka jednak mówiła mi, że trasa choć niedługa, jest dość skomplikowana i nie wiedziałem czy odnajdę drogę w natłoku tych wszystkich szlaków:

Mała czerwona kropka - moje położenie, duża - cel


Jednak postanowione - pójdę w tym kierunku, i wcale nie muszę wejść przecież na górę, a w górach będę.
Wyszedłem z kempingu po wcześniejszym podładowaniu telefonów wiadomo gdzie :) Pogoda była rewelacyjna. Jasno, słonecznie, nie za gorąco:

Polowanie na ceprów czas zacząć
Już w drodze do samych Kuźnic, gdzie zaczynał się szlak na Kasprowy, dało się odczuć górski klimat, a to dopiero początek:


W Kuźnicach, podobnie jak pod Gubałówką, zalegały masy. Zalegały oczywiście do kolejki w której wygodnie wjadą na szczyt. Zastanawiałem się, dlaczego - czy ze zwykłego lenistwa, byleby tylko zaliczyć wierzchołek i mieć odfajkowane, czy może bo jest cała rodzina i nie chce się jej głowie męczyć dzieci dość długą jednak wspinaczką. Powód drugi jeszcze zrozumiem, ale nie ogarniam pierwszego. Jasne, można podziwiać widoki jadąc w klatce, ale nic nie zastąpi przecież wejścia o własnych siłach, postojów i delektowania się na spokojnie tym co dookoła. Żeby oddać jednak sprawiedliwość - naprawdę sporo ludzi tak właśnie szło. Kupiłem bilet w kasie i zaczynało się:

Obowiązkowe bufety i inne bzdety
Za kilkadziesiąt metrów komercha jednak łaskawie się skończyła. Razem z ludźmi, o dziwo. Pierwsze sto, sto pięćdziesiąt metrów przeszedłem całkowicie sam, i było to mega uczucie - po raz pierwszy od dawna nie otaczał mnie nikt, i to w takich okolicznościach. Na wznoszącym się gruncie był las, obok płynął gdzieś strumień z czystą, lodowatą wodą:


Moment totalnej ciszy od bardzo dawna. Niestety i tu widać było ślady działalności człowieka. Wyrąb drzew, gdzieś w oddali maszty wyciągu. Przy okazji podrzucam ciekawy artykuł: Jak budowano kolejkę na Kasprowy Wierch  -  niestety, za przeproszeniem, łajzy z PO sprzedali ją zagranicznemu inwestorowi. Klasyka w polskim wydaniu. Szkoda. Podążałem jednak dalej i natknąłem się na ludzi:


O dziwo poczułem się trochę raźniej, bo jak widać pogoda się psuła, i z racji że byłem w takich okolicznościach po raz pierwszy w życiu, więc wolałem mieć gdzieś tam kogoś w pobliżu. Droga teraz wiodła lasem, który sporo różnił się od tych na Mazurach:


Omszały, pagórkowaty, bardziej przypominał mi lasy skandynawskie, i wyglądał jakby gdzieś tu żyły trolle :)
Gdzieś po godzinie marszu ukazały się Myślenickie Turnie, będące naturalnym (ale i tak zagospodarowanym) balkonem z pierwszymi okazałymi widokami:


Tu ludzi było już dużo. Sporo rozmawiało po francusku, o ile nie większość. Jeśli komuś nie wystarczały naturalne widoki, mógł poobserwować jak śmigają wagoniki:


Z cyklu: znajdź niepasujący element
Znak mówił, że do szczytu jeszcze dwie godziny. Mógłbym tu śmiało zrezygnować, ale czułem się dobrze, a widok innych ludzi idących dalej też podziałał motywująco. Jak nie, jak tak - idę dalej. Widoki również mocno nalegały by nie uciekać stąd:



Poszedłem w górę i szlak zaczął być niemiłosiernie zatłoczony. Wyglądało to jak pospolite ruszenie na szczyt. Z jednej strony było to denerwujące, ale jeśli tyle ludzi szło, więc nie było to nic trudnego. Do pewnego momentu faktycznie tak było - szlak biegł w miarę "płasko", jeśli można nazwać tak coś co biegnie pod prawie dwutysięczną górę, ale chwilę potem las dookoła się skończył, ścieżka znacznie wystrzeliła i wędrowało się mając dookoła stoki i wielkie przestrzenie. Przysiadłem gdzieś obok, zjadłem coś słodkiego i napiłem się wody. Inni też wydawali się trochę zmęczeni: szli ciężko dysząc, zatrzymywali się na odpoczynek. Nadal jednak moc ludzi waliła do góry, więc idę i ja. Pogoda nieustannie psuła się, a gdzieś w oddali była nawet mgła:

Ścieżka ciągnęła się ginąc we mgle
 Jednak coraz więcej osób zaczęło zawracać i schodzić. Starałem nie patrzeć się w dół, bo od odległych dolin gdzieś pod nogami trochę kręciło mi się w głowie. Nie pomagały mi moje buty - o podeszwie zwykłych tenisówek, kiedy tu wskazane były buty trekkingowe. Przede mną szedł wysoki, czarnoskóry Francuz na oko lat 40, i widać było że chyba też nie wiedział do końca na co się pisze, bo wlókł się i dyszał.. Profilaktycznie wyprzedziłem go, bo nie chciałem ryzykować tego że może by się pośliznął, zwalił na mnie i obaj potoczylibyśmy się kilkaset metrów na dół. Z pewnością jednak doszedł cało.

Żleb? Piarg?
Niedługo szlak znacznie się przerzedził, aż na moment zostałem na nim sam, a pogoda jaka była, widać na tym zdjęciu:

Widok w dół
W bonusie zaczęło padać i kamienie w miga były mokre. Pamiętając Gubałówkę wiedziałem, że o wiele łatwiej wejść, ale trudniej z zejściem, więc nawet nie wyobrażałem sobie by zawrócić. Odwracając się i tylko zerkając za siebie kręciło mi się w głowie, więc spacer w dół po mokrych kamieniach był niewykonalny. Piąłem się więc w górę. Nagle grzmot. I drugi. Szczęśliwie mgła zaczęła iść w dół i wyżej zobaczyłem, że jednak nie jestem sam i ludzie też idą do góry. Szczytu nadal jednak nie było widać, tylko grań po której biegła zawijasami ścieżka. Było stromo:


Nie wiedziałem co myśleć o rodzicach, którzy szli do góry razem z małymi dziećmi. Albo ja jestem tak niezaprawiony w chodzeniu po górach, albo ludzie naprawdę góry lekceważą. Myślę, że to i to. Kasprowy Wierch to nie jest trudna wycieczka, ale są momenty gdy jakiś zły ruch, mokry kamień i można stoczyć się głęboko w dolinę. Nabrałem respektu przed górami tą wspinaczką. W końcu, po dwóch i pół godzinie, dotarłem na szczyt:


Usiadłem i od razu coś słodkiego. Za chwilę szczyt zdobyła zakonnica w powyżej średnim wieku :) Ruch był tu duży - chwilę trzeba było porozglądać się za miejscem do odpoczynku, ale co się dziwić kiedy góra była wręcz oblężona przez tych co na pieszo i kolejką. Chwilę jeszcze posiedziałem i dałem sobie moment by złapać oddech po tych 2,5 godzinach marszu. Potem już mogłem cieszyć się widokami:


Szczyt za mgłą to bodajże Świnica

W ostatniej chwili wcyganili się w kadr. Taka sytuacja :/
Mariaż słońca, chmur i mgły był naprawdę interesujący. Cały czas jakby trwała walka:


W końcu jednak udało się uchwycić góry i tylko góry:


Szczyt zaliczony, obfocony, doznany, ale teraz pojawiał się problem logistyczny - jak tu zejść? Naprawdę nie chciałem wracać drogą którą przyszedłem, więc zszedłem trochę niżej, gdzie było Obserwatorium i Stacja Kolejki, by się trochę rozejrzeć:

Foto z neta
Kulminacja i apogeum zwiedzających było właśnie tu. Coś jak Dworzec Główny w Krakowie. Szukałem jakiejś alternatywnej drogi w dół, i tabliczka z kierunkiem skierowała mnie dość łagodnym i kolistym szlakiem do Doliny Gąsienicowej:

Też nie moje
Naprawdę poczułem ulgę. Zejście było długie, ale wyłożone dużymi kamieniami na kształt chodnika. Nie przeszkadzało mi nawet, że znowu ogarnęły mnie mgły:




Po pół godzinie spaceru z widocznością na 20-30 metrów i zastanawianiu się, czy dobrze idę i czy stąd wyjdę, spotkany drogowskaz dał mi wiarę, że zmierzam właściwie:


Mogłem iść od razu do Kuźnic, gdzie wystartowałem, ale pewna intrygująca nazwa znów uwikłała mnie w wędrówkę gdzieś dalej. Czarny Staw brzmi wystarczająco tajemniczo by skusić na podróż w swoje okolice, więc nie zastanawiałem się długo.




Z każdymi kilkoma krokami i zakrętami robiło się coraz ciekawiej. Zaczął też popadywać deszcz, ale tylko współtworzył klimat tego miejsca. Ludzi nadal było dużo, choć zdarzały się odcinki gdy gdzieś znikali i przez parę sekund było się z górami w warunkach wręcz intymnych, i wtedy były najlepsze. Za chwilę jednak wypadała zza wirażu kolorowa, odziana w płaszcze przeciwdeszczowe (z kapturami niczym pewna słynna organizacja :P) zorganizowana banda i intymność się kończyła.

Biały płaszcz przeciwdeszczowy, tylko pomyślcie ;)
Zawsze można było jednak przystanąć i patrzeć na takie coś:


Tymczasem padało coraz mocniej. Mżawka przeistoczyła się w regularny opad deszczu, dramatycznie uwieczniony na tym filmie. Oglądać na własną odpowiedzialność:


Patrzyłem na ogromne zbocza nade mną i widziałem na nich różnokolorowe, maleńkie punkciki, przemieszczające się pomału w górę. W taką pogodę - nie wiem czy to odwaga czy jednak coś innego. Po około trzydziestu minutach ukazał się Czarny Staw Gąsienicowy. Jezioro pośród zboczy i szczytów robiło ogromne wrażenie, którego nie udało się niestety przemycić do tych zdjęć:



Pomyślałem, że fajnie byłoby mieć jakąś pamiątkę z tego wyjazdu na której byłbym ja, więc podszedłem do zakapturzonej postaci siedzącej niedaleko brzegu:

- Przepraszam, mógłbyś mi zrobić zdjęcie? - spytałem
Postać uniosła na mnie swoje oczy i odpowiedziała, że mogłaby. Tak, to była postać płci żeńskiej, tylko przez zakapturzenie i niecodzienny grymas na twarzy wziąłem ją za płeć swoją. Faux pas po całości. Gdy robiła mi zdjęcie, i trochę to na nim widać, jestem lekko czerwony. Postać jednak znała się na rzeczy, i mam zdjęcie w bliskim towarzystwie Kościelca i Skrajnego Granatu. Pogawędziliśmy chwilę, i dziewczyna dała się poznać jako miłośnik gór, a ten jej grymas był spowodowany podziwianiem ich i zarazem znudzeniem całym tym harmidrem wokół. Źle, że trafiłem tu w taką pogodę, bo gdy jest słonecznie tafla jeziora jest szmaragdowa.  Podziękowałem, przeprosiłem raz jeszcze i gdy odszedłem, zrewanżowałem się:

Refleksja deszczowa
Byłem już dość zmęczony, ale zadowolony, że skorzystałem z tej alternatywnej drogi. Teraz już mogłem na spokojnie kierować się do swojej bazy, która pewnie nieco tonie. Szedłem więc:



Po półgodzinie osiągnąłem schronisko Murowaniec:


Obłożone totalnie. Ludzie siedzieli nawet w oknach :]

Zmierzałem już prosto do Kuźnic, ale jeszcze sporo drogi było przede mną. Odchodząc od masywów górskich otwierały się spektakularne widoki:






A teraz już w stronę Zakopanego:


Giewont widziany z drugiej strony

A tam gdzieś w dole Stolica Tatr:


?
Poszedłem w prawo. Górski ze mnie laik więc niebieska trasa wydała mi się łagodniejsza od żółtej.


Giewont ma w sobie coś co przyciąga wzrok, zdecydowanie:



Przyciąga :)
Naturalny skyline
Jak widać, droga powrotna również była ciekawa, no i w końcu zrobiło się pogodnie. Potem już tylko w dół i dół:


Na drugi raz zabieram jakieś lepsze buty, bo te "wybrukowane" ścieżki dały mi nieźle w kość.

No i w końcu miejsce startu, czyli Kuźnice:


Potem tylko dojście do miasta, ale to szczegół. Wycieczka zabrała mi ponad sześć godzin i dała sporo wrażeń. Płaski grunt przywitałem z radością, chwilę odpocząłem, ale za jakiś czas poszedłem jeszcze pochodzić trochę po mieście, tak na pożegnanie z górami i Zakopanem, bo jutro wyjeżdżałem. Oraz, by wypełnić wolę przeznaczenia. Znalazłem dogodne miejsce do rytuału, miałem też tajemny przedmiot o dużej mocy, który mógł spełniać życzenia. Gdy planety ustawiły się w odpowiedni kształt (%), a obok czarny kot podrapał się a uchem, zrobiłem to zdjęcie:

Specjalnie dla Ciebie Asu :]
Byłem spełniony i mogłem wracać do siebie. Niestety drugiego pod zawleczką nie wygrałem, ale nie można mieć wszystkiego ;)

Pomału zapadająca ciemność zamknęła mnie znów jak co wieczór w moim schronie. Pewnie coś tam poczytałem, pozapisywałem i spróbowałem zasnąć. Mówiłem już, jak zimne są noce w górach? Nic nie pomagało - bluza z kapturem, śpiwór, wszystkie ciuchy służące jako kołdra - nadal było zimno jak cholera, a przy tym niewygodnie. Jakoś jednak się zasypiało i poranne słońce wyglądało jak zbawienie. Tak było i tym razem. Koło siódmej zacząłem się zbierać, telefony do recepcji (czar Mazur nadal działał), czyli standardowa procedura którą uruchamiałem prawie każdego dnia. Gdy namiot na powrót zmienił się w podłużne coś z uchwytem, a plecak mieścił wszystko, wymeldowując się opuściłem kemping. Miłej Pani nie było w okienku :( Dotarłem w okolice centrum i przypominałem sobie, jak trzy dni temu krzątałem się tu nie wiedząc co i jak. Mijałem znajome już trochę budki i restauracje. Pogoda była z deszczem wiszącym w powietrzu. Zmierzałem na dworzec kolejowy, bo autostopem wyjechać stąd nie było praktycznie szans. Po drodze wpadłem jeszcze do tego parku skąd widać góry, by się pożegnać. Pogoda jednak nie pozwoliła na to:


Giewont też nie w humorze:


Szkoda. Musiałem jednak jechać dalej, bo tu moja podróż jeszcze się nie kończyła. Kierując się mapą trafiłem na zakopiański dworzec. Po cichu liczyłem że szybko kupię bilet i w czarodziejski sposób znajdzie się pociąg który mnie stąd wywiezie, ale tak łatwo to nie ma. Sam budynek dworca i pobyt w nim działały lekko traumatycznie, ale kolejka ciągnąca się na kilkanaście metrów działała gorzej. Ustawiłem się, i po półgodzinie stałem w tym samym miejscu gdzie wcześniej. Kupienie biletu zajęło mi półtora godziny, było otwarte tylko jedne okienko, ale i tak Pani w nim uwijała się jak tylko mogła. Jedna kobieta kupowała bilet, uwaga - 26 minut, co wiem, bo ludzie za nią mierzyli jej czas stoperem w telefonie. Gdy odeszła, kolejka była bliska by zacząć klaskać. Rozmowy w poczekalniach są najlepsze - oprócz standardowych tematów, jak narzekanie na to co się dzieje, upał, politykę i życie po życiu, usłyszałem arcyciekawą dyskusję ludzi po 30stce, o tym jak wymawia się "Eminem" ;) W końcu udało mi się wygrać ten los, przepraszam, bilet, i do odjazdu do Krakowa miałem jeszcze dwie ponad godziny. W międzyczasie odkryłem że znów muszę zszyć plecak. Gdzieś tam głos na zewnątrz oznajmił, że zaraz na tor czwarty przy peronie trzecim wjeżdża specjalny pociąg Światowych Dni Młodzieży do Krakowa, ale w głowie widziałem te perony zawalone tą Światową Młodzieżą z flagami i czekałem na swój. Jednak, przez okno zobaczyłem, że ten pociąg podjechał i chyba jest pusty. A w dodatku odjeżdża za cztery minuty. Poszedłem na tor czwarty przy peronie trzecim.  Wcześniej jednak:

Kolejka ciągnęła się do drugiego filaru gdy przyszedłem
Faktycznie, ani śladu człowieka w nim. Pani konduktor tylko stała w drzwiach i po chwili rozmowy pakowałem się do równie pustego przedziału:


Po kilkunastu minutach skład ruszył. Nie był to standard Inter City, ale wręcz przyjemnie mi było znów jechać rozklekotanym i robiącym ciagle "tu-du, tu-du" taborem. No i cisza i spokój. Oglądałem ostatnie widoki z tego regionu:




Po godzinie jazdy zaczęło się nawet robić trochę nudno :)


Miałem nadzieję, że w dwie godziny dojadę do Krakowa i będę mógł ruszyć dalej, ale pociąg jechał. I jechał. I jechał.. Zatrzymywał się tylko na stacjach, czasem mieliśmy dwadzieścia minut postoju, i ruszał dalej. Początkowy entuzjazm, że nie muszę czekać tych dwóch godzin zaczął się ulatniać, bo minęły już dwie, a pociąg nadal snuł się po podhalańskich miasteczkach i wsiach:


Po trzeciej godzinie zacząłem kontemplować technikę jaką szyłem swój plecak:

Plecak Frankensteina
Koło czwartej godziny jazdy zaczęliśmy osiągać podkrakowskie miejscowości, a zaraz i same stacje w Krakowie. Wysiadałem w Płaszowie. Zazwyczaj wiem mniej więcej w jakim punkcie jestem tam gdzie jestem, ale Płaszów był dla mnie zagadką. Nie mogłem nawet orientacyjnie domyślić się, jaka to część Krakowa. Nie pozostało mi nic innego jak iść, więc wyszedłem z dworca i podążyłem w miasto. Priorytetem było jednak posilić się, bo od pakowania się rano na kempingu nic nie jadłem, a było dobrze po szesnastej już. Kupiłem potrzebne składniki i zjadłem gdzieś na chodniku:


Tu wyszła przydatność ŚDMu, bo nikt przynajmniej nie patrzył na mnie jak na włóczęgę i na siłę nie prowadził do punkt PCK. Światowa młodzież była wszędzie: gdzie się nie obejrzeć ludzie z kolorowymi plecakami i flagami, a wokół nich kordony policji. Po obiadokolacji ruszyłem znów, skręciłem na ślepo w prawo, chcąc oddalić się od centrum miasta które w moim podejrzeniu było w lewo. Wiedziałem, że czeka mnie w Krakowie noc, więc cały czas patrzyłem za miejscówkami które mógłbym wykorzystać na nocleg. Nie byłem wybredny - wystarczyłby mi kawałek trawnika gdzieś pod blokiem, przy ogrodzonej stacji transformatorowej, a nawet brałem pod uwagę jakiś bardzo stary cmentarz, gdyby inne opcje nie wypaliły. Wszędzie niestety bloki i zabudowania, obok tory tramwajowe i przystanki, i sam ciekaw byłem co znajdę. Cały czas byłem pewien że oddalam się od centrum. Doszedłem do jakiejś śródmiejskiej pętli, i za nią zobaczyłem coś na kształt parku. Przeszedłem przez światła i faktycznie był tu teren zadrzewiony, ale zaraz obok też cmentarz, więc próbowałem dalej. Chodnik skręcał pod górę i w prawo, i robiło się coraz ciekawiej. Gdzieś tam zza drzew dobiegała muzyka, coś jakby koncert, i byłem pewien że tu właśnie będzie dobrze. Obejrzałem się w tym momencie za siebie i zobaczyłem:


Za mostem wznosiła się jakaś kopuła wokół której rosły drzewa, a teren wydawał się spokojniejszy i ciekawszy wizualnie niż te krzaczory do których się pchałem. W tył zwrot i podążałem tam mostkiem widocznym na zdjęciu. Troszkę niepokoiły mnie dziwne postacie i samochody które tam się kręciły, a w dodatku jakaś część terenu była zagrodzona taśmą. Spodziewałem się, że mogę odejść stamtąd z kwitkiem. Dojście po kopułę nie było łatwe. Pierw trzeba było przebyć typowo żulerskie chaszcze, cholernie ciemne i zagracone. Starałem się to zrobić szybko, bo chyba nie bez powodu Kraków był znany jako miasto maczet. Wolałem dotrzeć na kopułę z obiema rękami i głową na swoim miejscu. Tak się też stało, i teren okazał się przyjemny i taki pod wypoczynek i rekreacje. Jakaś dziewczyna siedziała i coś rysowała, ktoś spacerował. Nie mogłem odpuścić sposobności szybko ścieżką okalającą dookoła kopiec doszedłem na szczyt. Na szczycie zdziwko:

Po prawej widać most i "park" gdzie chciałem pierw iść

Tajemnice zostały rozwiązane. Centrum miałem dosłownie przed sobą i na wyciągnięcie ręki. Widok był naprawdę niezły: cała panorama starego Krakowa z kościołami, Wawelem i zabudową prawie po horyzont. Z miasta dobiegała muzyka i w najlepsze trwały obchody ŚDM. To był drugi dzień wizyty papieża Franciszka, a dziwnymi postaciami było wojsko, które na tym wzgórzu zrobiło sobie bazę. Mieli nawet kręcący się radar, więc sprawa była poważna. Patrząc zaś na prawo widok był taki:


Widok na obszary przemysłowe i osiedla też robił wrażenie. Opuściłem punkt obserwacyjny, który był Kopcem Krakusa - bardzo ciekawym obiektem i jedną z najstarszych miejscówek Krakowa, pełną legend i historii. Zaraz u jego podnóża był sad jabłkowy a za nim dość rozległa łąka, na której postanowiłem się rozbić. Miejsce wydawało mi się nierealnie idealne by to zrobić. Ludzie kręcili się obok kopca, tu był spokój totalny. Dalej tylko stały (też ogrodzone taśmą) dwa samochody na włączonych silnikach. Spodziewałem się też możliwej wizyty strażników miejskich i to wydawało mi się nawet prawdopodobne, ale tak czy siak zacząłem się tu instalować:


Nie wierzyłem, że znalazłem tak dobre miejsce, bo spodziewałem się dziś spania w o wiele gorszym. Przez cały pobyt nikt nawet nie przeszedł mi przed namiotem, i gdyby nie dwa widoczne na zdjęciu auta, to byłoby lepiej niż w Zakopanem na polu namiotowym. Nad miastem latały też helikoptery i miałem wkrętę, że obserwują mnie a raz byłem przekonany, że jeden podchodzi do lądowania tu. Wizja siebie w transmisji z ŚDMu nadawana na cały świat też przeszła mi przez głowę. Po jakimś czasie i helikoptery, i samochody przestały mi przeszkadzać, bo pewnie była to obsługa obozu wojskowych i mieli mnie w poważaniu. Widok mówi sam za siebie:



Nie chciało mi się siedzieć tu jednak, więc ruszyłem się.

"Pani Pułkowniku, coś wylądowało po drugiej stronie krzaków" ;)
Widok na kopce
Ponownie wdrapałem się na górę:



Sad jabłkowy i moje ufo tam za nim


Dopóki było jasno, nie chciało mi się. Dopiero gdy się ściemniło potrzeba przyszła i narastała. Tak mocno, że musiałem jej ulec. Zamknąłem namiot i poszedłem w poszukiwaniu jakiegoś piwa. Trochę obawiałem się zostawiać tu cały dobytek, ale było już dość ciemno, a poza tym te dwa samochody cały czas tam stały na silnikach, więc miałem dwóch teoretycznych strażników mienia. Zszedłem z górki, znów przekroczyłem most i doszedłem do świateł, które też już dziś pokonałem. Znalazłem jakąś ulicę:


Nie chciało mi się zapuszczać za daleko i wypatrywałem podświetlonych płazów lub ssaków z grupy naczelnych. Nie było jednak ani Żabek, ani Małpek jak ulica długa. Jedna ulica, skręt w inną i potem znowu jakiś manewr. Nic. W Poznaniu człowiek się wręcz potykał o te sklepy, jeden był dwadzieścia metrów od drugiego, ale tu pustynia. Po dwudziestu minutach szukania w końcu odnalazłem sklep z logiem z dziwnie uśmiechniętą żabą, i zaopatrzyłem się w dwóch reprezentantów z Puszczy Białowieskiej, jeśli już bawimy się w te zoo. Szybki powrót na wzgórze, i w tym czasie pociemniało już bardzo i zaczęło padać. Nic to, jeszcze raz wycieczka na szczyt, tym razem w towarzystwie :) Po ciemku też było ładnie, choć dżdżysta pogoda utrudniała trochę obserwacje:



Wierzchołek Kopca był pusty i byłem tu sam, co dodatkowo tworzyło klimat. Miasto pode mną grało, śpiewało, słychać było także rapowy bas skądś. Deszcz jednak na tyle wzmocniał, że nie było sensu dłużej tu trwać. Za minutę byłem już u siebie, skąd również miałem ciekawe widoki:


Fajnie, przytulnie (na tyle ile mogło być), choć trochę przeciekająco. Deszcz łupał o namiot, z drzewek nade mną też się lało, ale słyszalna z miasta muzyka działała relaksująco. To co przyniosłem ze sklepu również, tworząc dobry mix. Zrobiłem trochę klimatu:


Światło dawała mi też latarka rowerowa, którą przywiązywałem do sufitu. W życiu w drodze fajne jest to, że wstaje się rano, cały dzień coś robi, męczy się, a gdy przychodzi wieczór relaks wtedy odbiera się podwójnie, i z zadowoleniem idzie spać o normalnej porze. Mój rozstrojony normalnie zegar biologiczny uległ dzięki temu naprawie, i przeważnie koło 23 dryfowałem już w fazę delta. Tu też tak było, ale koło drugiej lub trzeciej w nocy wyrwał mnie z niej obłąkańczo nawalający w namiot deszcz i uczucie, że wdarł się on do środka. Zerwałem się i faktycznie - dół śpiwora był mokry, a u styku podłogi ze ścianami były dwie kałuże. Krople uderzały z taką siłą i częstotliwością, że myślałem że przebiją mi namiot. Brzmiało to jak ostrzał z karabinu maszynowego, albo kilku naraz nieprzerwanie. Kubek do ręki i wybieram wodę na zewnątrz, starając się jak najmniej wpuścić przy tym do środka. W miarę się udało, nie było już mini jeziorek obok mnie. Teraz tylko kwesta śpiwora - go nie było szans wysuszyć, więc do końca nocy spałem podkulony i rano czułem się starszy o pięćdziesiąt lat. Poranne słońce jednak rozwiało burzowe wspomnienia i nie było nawet śladu po tym, co jeszcze parę godzin temu:


Specjalna nakrętka :)
Widoczne powyżej kamienne kąty proste to pozostałości po kręceniu przez Spielberga "Listy Schindlera", elementy scenografii filmu.
Pogoda naprawdę rekompensowała nocną niedyspozycję i zanosiło się na słoneczny i ciepły dzień. Nie muszę chyba mówić, jakie to uczucie po zimnej i wilgotnej nocy? :)
Nawet persony non graty z tych samochodów wyszły na zewnątrz i robili sobie jakieś śmiechowe zdjęcia, więc było jak najbardziej pozytywnie. Spakowałem się, i z dumą stwierdziłem, że poza wgnieceniem na trawie nie ma po mnie żadnych innych śladów, wiec ruszyłem w drogę. Ogólnie, miejsce tak mi się spodobało, że nawet rozmyślałem by zostać tu jeszcze na dzień i noc, pójść w miasto, ale miałem inne ważne sprawy do ogarnięcia, więc innym razem. Bardzo polecam to miejsce, gdyby ktoś zawieruszył się tu kiedyś z namiotem. Jeszcze raz przystanąłem by popatrzeć na panoramę Krakowa i zszedłem z górki w kierunku mostu, na którym:


Świetne graffiti ze skróconą historią Państwa Polskiego. Od czasów Chrztu do Solidarności, choć chętnie zobaczyłbym jeszcze co przed Chrztem :)
Znaną drogą doszedłem do miasta i niedługo byłem już na stacji Kraków Płaszów, jak wczoraj. A tam dużo policji, dużo ludzi, taki krakowski standard ostatnich dni. Na samej stacji:


Mniejsze i większe grupki pielgrzymów, ci akurat z Brazylii. Współczułem im szczerze, gdy zaciskając zęby patrzyli na tablice z nazwami polskich miejscowości, próbując rozszyfrować ten chyba trudniejszy od chińskiego język. Telefony potrzebowały energii i znalazłem w kącie gniazdka, a sam usiadłem na ziemi i oparłszy się o ścianę, ładowałem. Przechadzający się po stacji policjanci rzucali czasem w moją stronę spojrzenia, bo któraś z rzędu noc pod namiotem trochę się już uwidaczniała ;) Słowo wagabundy - zęby myłem codziennie, ale żelazka wziąć ze sobą niestety nie mogłem..

Mój następny kierunek to Wrocław. Pociąg podjeżdżał za godzinę z okładem. Nudziło mnie jeżdżenie nimi, ale wiadome przygody w drodze na wylotówki skłaniały mnie do przemieszczania się właśnie tym środkiem. Udałem się na peron:


Jak widać, spory ruch. Nadjechał specjalny pociąg na lotnisko w Balicach i cała ta gromada runęła do drzwi. Jeden gość z trzymetrową flagą miał pewne kłopoty z wejściem do środka. Po niedługiej chwili podjechał Inter City do Wrocławia. Rezerwowane miejsca i takie tam. Pierw jechał do Krakowa Głównego i nawet nie siadałem tam gdzie musiałem. Dopiero gdy na Głównym pociąg opustoszał, ludzie powysiadali, wtedy usiadłem. Ale też nie na długo. Jakaś Pani miło mi zakomunikowała, że to ona siedzi przy oknie, nie ja. Okej, nie ma problemu. Szybka roszada i każdy siedział tam gdzie mu bilet przysługiwał. Jeszcze jakieś kobiety chyba też z Brazylii spytały mnie gdzie mają siąść bo nie widziały numerków na oknie, przydał się kiedyś zrobiony kurs z angielskiego i oglądanie Cartoon Network w dzieciństwie, i wszyscy siedzieli czekając już na odjazd. Trwało to z ponad dwadzieścia minut, i już wtedy zanotowałem, że tej podróży raczej nie przemilczę. Ruszyliśmy. Inter City to Inter City, czyli szybko i wygodnie, bez "tu-du, tu-du" i chybotania się jak galareta wzorem poprzedniego taboru. Jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy z Krakowa i Pani obok mnie już zaczęła rozmowę, ale na szczęście trafiłem na kogoś więcej niż tylko nadajnik z rozstrojoną anteną. Moja towarzyszka była lekarką wracającą z krakowskich Błoni gdzie było duże, ogromne lub nawet kolosalne skupisko ludzi w ostatnich dniach, i obsługiwała punkt szybkiej i pierwszej pomocy w razie wypadków. A ich trochę było - omdlenia, uczulenia, skaleczenia. Na szczęście nie było udarów, bo pogoda była w kratkę. Jeśli narzekałem wcześniej na brak kompana do rozmów podczas mojego pobytu w górach, to teraz miałem go z nawiązką. Przez bite trzy godziny jazdy nawijaliśmy o wszystkim - o kotach, podróżach, polodowcowej budowie Mazur Zachodnich, o sytuacji gospodarczej i architektonicznej w rejonach "Polski B". Było też z kilkanaście innych tematów. Naprawdę lubię takie sytuacje, gdy ktoś spotkany "ot tak" okazuje się kopalnią ciekawych poglądów i kimś więcej niż tylko postacią która zajmuje siedzenie obok. Byliśmy najbardziej rozgadaną "parą" przedziału, i prawie wygraliśmy pociągowy konkurs w którym do wygrania były oranżada i orzeszki. Kompanka wracała po swojej zmianie do domu we Wrocławiu, który bardzo zachwalała i wcale jej się nie dziwię. Nie pierwszy raz słyszę superlatywy o tym mieście. Po tych paru przyjemnych godzinach w końcu dojeżdżaliśmy do miasta. Byłe ciekawy Wrocławia bardzo. Pożegnaliśmy się i wysiadłem na Głównym.


Zdjęcia różnią się chyba rozstawieniem ludzi i aut
W planach miałem pozwiedzanie miasta i od zaraz ruszyłem w stronę centrum. Spojrzałem na mapę na chodniku i chyba pierwszy raz w życiu miałem problem z określeniem gdzie jestem. Plecak nagle zaczął ciążyć mi niesłychanie. Mimo to poszedłem jeszcze kawałek dalej:


Miałem wrażenie, że mimo wielu kroków chodzę w miejscu. Wrocław wydał mi się bardzo duży i zawiły, i stwierdziłem, że chyba nici z jego eksploracji, choć chciałem na wzór Krakowa zobaczyć jego ważne miejsca i znaleźć potem miejsce gdzie się prześpię. Tu wyszło zmęczenie tymi dniami w drodze, ale też coś innego mówiło mi, że wrócę tu kiedy indziej i odrobię co stracone. Ponownie wróciłem na dworzec, który był oblężony podobnie jak ten krakowski:


Nie wiem, czy był to okres jakiegoś szczytu czy tak wyglądała codzienność tu. Wiedziałem tylko, że nie mógłbym pracować w takim miejscu, gdzie ludzie zachowywali się jak "roztańczony pył tego świata" na amfetaminie. Znalazłem pociąg który mnie interesował i udałem się na odpowiedni peron. Tak - góry nie były moim jedynym celem w tej wyprawie. Od jakiegoś czasu korespondowałem z moim wujkiem, tj. bratem ojca mojego taty. Wujek od lat przysyłał do mojego ojca listy, kartki okolicznościowe i książki, na które ten z biegiem czasu przestał odpowiadać i zająłem się tym ja. Rozchodzi się o to, że wujek, będąc chłopakiem uciekł z terenów dzisiejszej Ukrainy z banderowskiego pogromu, w którym straciła życie spora część mojej rodziny. Przedostał się do okolic Wrocławia i tu założył rodzinę, a jego brat, czyli mój dziadek, zawędrował na tereny Mazur. Nie raz byłem pod wrażeniem tego, jakie historie pisze życie i była to właśnie jedna z nich. Od tego czasu minęło kilkadziesiąt lat i do teraz tylko pisaliśmy do siebie, ale chciałem czegoś więcej. Właśnie dlatego wsiadłem do pociągu zmierzającego do Nowej Soli:


Podczas tej prawie dwugodzinnej podróży miałem sporo pytań w głowie, bo moja wizyta była zupełnie niezapowiedziana. Jak mnie przyjmą, wszak znaliśmy się tylko listownie? Czy nie narzucę się? Czy to w ogóle dobry pomysł? Pociąg jednak jechał w tym kierunku i już nie było odwrotu. Jedno wiedziałem na pewno - dziś na wizytę jest już za późno, bo jak widać na zdjęciu, słońce chyliło się ku horyzontowi. Gdy pociąg zatrzymał się na stacji w Nowej Soli, odebrałem to jako wydarzenie osobiście historyczne. Wszak z tej miejscowości od lat pisał do nas wujek, i w naszej wyobraźni Nowa Sól była bardzo daleko, coś jak prawie za siedmioma górami i tak dalej.. Dworzec mieli niewyględny. Wysiadłem i udałem się bardziej w miasto, po drodze kupując coś co jedzenia i do picia, bo tu szybciej znalazłem Żabkę niż w Krakowie. Dzień wyraźnie chylił się do końca, powietrze nabierało barwy wieczornej, letniej purpury. Nie wiedziałem gdzie jestem i kierowałem się przed siebie, szukając przy okazji miejsca gdzie będę mógł się rozbić. O tej porze nie chciałem niepokoić rodziny, wolałem to zrobić z jutra rana. Nowa Sól, choć trochę większa od mojej Ostródy, wcale nie sprawiała takiego wrażenia. Ciasna, niska zabudowa bardziej przypominała miasteczko o dziesięciotysięcznym zaludnieniu niż miasto o prawie czterdziestu. Błądziłem ulicami chwilę, aż gdzieś daleko po prawej zamajaczyły mi na końcu ulicy jakieś drzewa. Udałem się tam niezwłocznie. Faktycznie, na końcu tej długiej prostej był park. Mówisz i myślisz park, i właśnie coś takiego znajdowało się właśnie przede mną. Ławki, żywopłoty i trochę równo skoszonego trawnika, na których śmiało można rozstawić namiot. W porównaniu z ciasnymi ulicami, tu było świetnie. Gdzieś obok na ławce popijali sobie piwko lokalsi, i sam usiadłem dalej i coś zjadłem. Wolałbym rozbijać się przy nikim, ale wieczór gęstniał a oni nadal trwali. Nic to myślę, i dając dyla przez żywopłot zacząłem się rozkładać. Za chwilę usłyszałem coś w stylu: "patrz, k**wa, jakiś koleś na namiot rozbija, haha" ale to nie była dla mnie pierwszyzna, więc rozbijałem dalej. Po paru minutach:


Baza stała. Szybko zakamuflowałem się w środku by uniknąć dalszego zainteresowania i spróbowałem zasnąć. Niby w parku, z dala od miasta, a i tak w nocy słyszałem samochody, ludzi chodzących obok, a rano miałem odsunięty zamek, i ktoś chyba zaglądał mi do środka. Brzaskiem szybko się ogarnąłem, zwinąłem obóz i w drogę. Znów musiałem wrócić na dworzec, bo tam była mapa miasta. Trochę kluczyłem, ale dotarłem tam i obrałem nowy azymut, tam gdzie mieszkała moja rodzina. Podróż tam była pełna emocji - czy będą? Czy mnie poznają? Ciekawa domieszka adrenaliny towarzyszyła mi cały czas. Zapisałem sobie na telefonie jak dojść i ruszyłem. Nie było to duże miasto, więc w ciągu pół godziny znalazłem ulicę i osiedle, a w końcu i sam blok. Zadzwoniłem domofonem pod jakiś numer i pod płaszczykiem roznosiciela gazet wszedłem do środka. Klatka schodowa wiła się w nieskończoność, bo wujostwo mieszkało na samej górze pięciopiętrowego bloku. W końcu dotarłem do drzwi. Widniejąca na nich mała tabliczka z nazwiskiem takim jak moje zadziałała na wielu płaszczyznach emocji. Wielka chwila - czy zastałem ich w domu, czy nie. Pukam. Raz, drugi. Po chwili cisza, i brak reakcji z drugiej strony. Przez dwie długie sekundy z wieczności pomyślałem, że marny był mój trud. W sekundzie piątej słyszę kogoś za drzwiami i odgłos odryglowywanego zamka. Drzwi się otwierają i widzę tego kogoś z przysyłanych zdjęć i listów od tylu lat. Długo zastanawiałem się jak będą wyglądać te pierwsze słowa i choć mówię kim jestem i co tu robię, osoba po drugiej stronie chyba tego nie rozumie, bo patrzy na mnie zdezorientowana. Chwila niezręczności i wtedy daje znać o sobie kobieca moc, bo ciocia wkracza do akcji i w mig ogarnia z moich słów treść i zaprasza mnie do środka. Szybko wyjaśnia, że wujek zapomniał włożyć swojego aparatu słuchowego, ale on zaraz przybiega już w niego wyekwipowany i radości jest naprawdę dużo.

                                                                             ***

Spędziłem u nich cały dzień i noc. Po trudach drogi tu odpocząłem i odetchnąłem. Zjadłem prawdziwe śniadania, obiady i kolacje. Porozmawiałem i posłuchałem o mojej rodzinie, które dotychczas istniała dla mnie tylko na kartkach listów. Poznałem tą rodzinę. Kuzyn Kuba idealnie odnalazł się w roli przewodnika i oprowadził mnie po swoim mieście. Byliśmy w słynnym Parku Krasnala:


Fajne kangury
I Reksio
A  tu Witcha
Potem pojeździliśmy po ogromnym i opustoszałym kompleksie fabryki nici "Odra". Aż nie do wiary, że tak delikatną rzecz produkował tak rozległy zakład:



Później byliśmy jeszcze na plaży w Sławie i zajrzeliśmy na wieżę widokową "Joanna", z której rozciąga się epicki widok na lasy aż po horyzont:


Zdjęcia oczywiście nie moje
Także wielkie podziękowania dla Kuby i pozdrowienia dla Szymona i reszty rodziny!
Potem wróciłem do wujostwa. Przyjechała reszta familii, bo byłem takim trochę ciekawym okazem z daleka i miło było się zapoznać. Ciocia i wujek chuchali i dmuchali na mnie, zjadłem więcej niż mogłem, a na koniec wieczoru siedziałem z wujkiem nad tematami jakie tygryski lubią najbardziej - historia, polityka, losy rodzinne. Ciocia już nas poganiała do łóżek, ale nadal wertowaliśmy stosy gazet i dyskutowaliśmy nad tym, nad czym dyskutuje dwóch facetów gdy się spotkają i przysiądą. Ten wycinek bardzo zapadł mi w pamięć:


Wujek za czasów, gdy jeszcze zdrowie dopisywało, chętnie spotykał się z ludźmi i prowadził wykłady i prelekcje. Gawędziliśmy do późna, ale nie chciałem zbyt długo wujka męczyć, i pożegnawszy się wszyscy udaliśmy się spać. Miękkie łóżko z dwoma poduszkami, prześcieradłem i kołdrą było jak fantazja z tysiąca i jednej nocy. W porównaniu do wcześniejszych, tej naprawdę spałem.
Naprawdę, dawno nie czułem się tak wspaniale ugoszczony. Nie chciałem jednak tego nadużywać, i mimo że wujowie i ciotkowie nakłaniali mnie bym został jeszcze, to musiałem ich pożegnać. Ciężko z tym było, bo ponowne zobaczenie się było pieśnią nieokreślonej przyszłości, ale tak to już czasem jest. Kuba wspaniałomyślnie odwiózł mnie na dworzec i po pożegnaniu się (widzę Cię na Mazurach, Kuba) wsiadłem do pociągu do Zielonej Góry i pożegnałem za sobą Nową Sól, choć wspomnienia z niej są nadal aktualne. To był ostatni punkt mojej podróży i nic więcej nie miałem w zamiarze. Nie będzie też żadnych ponadprogramowych przygód. Ostatni etap. Dojechałem do Zielonej Góry:


Tu przesiadka do pociągu lecącego prosto z Zielonej Góry na Mazury. Cóż za rym.

Pociąg ruszył tak trochę "tu-du", ale nie przeszkadzało. Powroty też są ciekawe, nawet do tego od czego się ucieka. Ciekawi co się zmieniło, jak radziły sobie nasze miejsca bez nas, czy spotykani codziennie ludzie jakoś się zmienili. Mówią, że wszędzie dobrze gdzie nas nie ma i stosuje się to do tych zwykłych, ale niewidzianych przez nas miejsc, nadając im jakieś znamiona wyjątkowości których nie zauważa się na co dzień. To jakaś forma myślenia magicznego chyba. Tymczasem ruszyłem i jechałem. Pierwsza godzina świetna, refleksyjna i samotna, potem w przedział wstąpił siedmioletni dzieciak wraz z wujkiem w typie "Janusz", ale taki modelowy wręcz, i jego kobieta, i chyba byli jego dziadkami, ale jeszcze młodymi dość. Zanim dojechaliśmy do Poznania miałem w głowie co najmniej trzy perfekcyjne i ciche plany pozbycia się tego małego antagonisty z przedziału, ale sam Poznań złagodził mi nieco obyczaje:

Uniwersytet Ekonomiczny w tle
I Poznań Główny
Lubię Poznań. Kilka miłych wspomnień i miesięcy jakiś czas temu. Chwilę postaliśmy i ruszyliśmy znów. Rzucałem okiem na panoramę miasta która czasami prześwitywała przez drzewa i bloczyska, ale Poznań zaraz został w tle i zniknął. Chłopakowi coraz bardziej nudziło się w wagonie i skakał z jednego siedzenia na drugie. Udawałem że mnie to nie rusza. Ważne jednak że jechało się i dom był coraz bliżej. Standardowo Gniezno i potem Toruń z piękną jak zawsze Wisłą.Gdzieś po drodze zrobiłem ostatnie zdjęcie z tej wyprawy:


Nie powiem, tego typu klimaty przywitałem z radością nawet po tym, jak spodobały mi się górskie. Za jakiś czas już nie miałem wątpliwości że byłem na Mazurach. Po godzinie dojechaliśmy do Iławy, a stamtąd to już formalność.. Mega przyjemnie wrócić do siebie, do znanych na wylot ulic i miejsc, choć po tygodniu znowu by się chciało stąd wyjechać ;) Ta oto kończy się ta wyprawa i relacja. Udała się jak najbardziej, pięć lat oczekiwania opłaciło się i w końcu miałem swoje wakacje, które opisałem powyżej. Jeśli ktoś doczytał do tego miejsca, szacun. I wygrywa talon na oranżadę i orzeszki ;) Dzięki!

P.S - Dziękuję Kasi za bycie moim nawigatorem i coachem w trudniejszych momentach wyprawy. Naprawdę to mi pomagało :)

I jeszcze mapka z przebytą trasą:


Niebieska linia to trasa przejechana autostopem, czerwona - pociągiem. Trochę ponad 1400 kilometrów wyszło.

Komentarze

  1. Ajaj, piękna historia, cudna wyprawa :D Też mi dostarczyła wzruszeń, co najmniej jak tej pani recepcjonistce (a ona z kolei jawi mi się jako żeńska wersja pewnej postaci z piosenki Andrusa ;) ). Zakopane pamiętam z dzieciństwa i całe szczęście, że mam te wspomnienia, bo poznawane po raz pierwszy obecnie pewnie wywarłoby takie wrażenie, jak na Tobie, niestety. Ale warto szukać w nim ładnych i nie tak zatłoczonych miejsc, jeszcze są :)
    Aczkolwiek wybór Kasprowego na pierwszy raz, ośmielę się stwierdzić, nie poprawia tego wrażenia :P Jest drugi, w kolejności zatłoczenia, po Morskim Oku. I Giewoncie. No i Gubałówce. To czwarty, niech będzie. Tyle dobrze, że przez Halę Gąsienicową schodziłeś, a nie zaczynałeś od tej strony, to nie zniszczyłeś sobie już na samym początku odbioru schroniskiem (hotelem) na Kalatówkach, które gdzieś tam się mija jeszcze w miarę na dole. Natomiast ścieżka na Gubałówkę to jedna z bardziej podstępnych dróg :P Niby takie nic, ale stroma jak diabli - tak ją pamiętam. I pamiętam, że jagody przy niej rosły ;)
    Szlaki, jak może już wiesz (a może nie), nie są kolorowane wg trudności, jak wieść gminna niesie ;) Podział jest wg „główności”. Czerwone są najważniejsze, najdłuższe, czarne i żółte to takie „dojazdowe” itd.
    A widok gór z kilkudziesięciu kilometrów zawsze jest epicki, za każdym razem :) Coś jak te przejścia przez wydmy nad morze, gdzie już je słychać, czuć, a jeszcze nie widać. Ale z górami to odczucie jest lepsze ;)
    Celem odświeżania sobie wspomnień i odnajdowania nowych ładnych widoczków polecam stronę Motopodhale, piękne trasy.

    Francuzi kempingowi, podejrzewam, skandowali sobie pewnie coś w rodzaju „Jezus?! Cię kocha!” albo inne brednie usprawiedliwiające karygodne zachowanie. Przecież nie wrzeszczeli przekleństw, tylko na pewno coś o miłości i pokoju, a tym to można zatruwać innym czas odpoczynku ile wlezie… Żelazna logika.

    Spania po rowach, że się tak wyrażę :P, i na kopcu też zazdroszczę - tego nigdy nie próbowałam ;D Niezła jazda się trafiła z tym rzeźnickim krytykiem architektury - dosłownie i w przenośni ;) Ale to fakt, Radom nie ma najlepszej opinii. Gorszą ma tylko Sosnowiec :P
    Łapanie stopa w dużych miastach to faktycznie chyba tylko na cepeenach ma sens. A już trasa z Wawy na Kraków, po tych wszystkich przebudowach… to jakby na autostradzie chcieć łapać. Sama pamiętam, że zdarzyło mi się ją pokonać w 3,5h. Jak się ma przed sobą taki szlak, to przystanki ani zwalnianie po cokolwiek nie ma sensu. Katastrofa dla autostopowicza.

    Zaskakujący zwrot akcji z wątkiem rodzinnym - ale ładnie to wyszło :) Rozbawiło mnie, że dla wszystkich tutaj Sława jest takim reprezentacyjnym miejscem, gdzie się wiezie gości (a także jeździ co niedzielę na wywczas :P) - sama też tak robiłam ;) A skoro masz rodzinę w Soli, to może chciałbyś stamtąd motocykl? ;) Jest tam człowiek, co sprowadza - nie zgadniesz :D - z Holandii, ładne egzemplarze w dobrych cenach. U nas są dwie sztuki od niego, a ilu znajomych się przez nas u niego obkupiło, to już nie policzę. Wszyscy zadowoleni, więc chyba mogę z czystym sumieniem polecać ;)

    No w ogóle, to podziwiam, że tak zgrabnie udało Ci się ogarnąć tak duży wpis - i wiem, co mówię, mi by to zajęło ze 2 miesiące, a przez ten czas bym połowy zapomniała ;) Szacun :D

    Przepiękna przygoda - obyś miał wszystkie tak udane (minus dreptanie po wylotówkach i czekanie na stopa ;) ).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To istnieją ludzie, którzy to doczytali do końca? Szacun! :) Szczerze dziękuję za komentarz - giganta, sprawił mi wiele radości :) Wycieczka to tak naprawdę nic niezwykłego, takie trasy, a i pewnie pięć razy dłuższe pokonuje co roku ze sto tysięcy osób, ale mi ich niedobór przez tyle lat sprawił, że cieszyłem się ze swojej jak dziecko :) Ocho, widzę, że autorka komentarza nie jest zielona w górskich tematach :) Każdą informację odnośnie nich chętnie i skrzętnie przygarniam :P Wszystkie te motocyklowe również :)

      Także jeszcze raz dziękuję za przyjemny i fachowy komentarz i przepraszam że tak ogólnikowo na niego odpisuje, ale tu gdzie jestem cierpię na chroniczny niedobór czasu i stałego internetu :) Także - byle do przodu! :)

      Usuń
    2. No nie potrafię krótko, ale staram się z tym walczyć (żeby jednak więcej było konkretów, a mniej wiersza białego) :P
      A radość z wycieczki to nie tylko pokonana odległość (czy w ogóle to ma znaczenie?), ale przede wszystkim "wyczekanie", dopięcie swego ;) I nie tylko cel, ale jeszcze to wszystko niezaplanowane, co się po drodze napatoczy :D

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przez Płaskie do Wody, a powrót Kanałem (którego nie widziałem).

Ostróda - Szeląg - Tabórz i bonus.