Wiosną to się jeździ że aż ach.

 Kiedy zaczynam siedzieć przy tym wpisie, dziś, prawie że końcem października, wieczór przyszedł już o godzinie siedemnastej. Mimo że dzień kurczył już się od paru tygodni, to dopiero dziś było te uderzenie w potylicę, że to już ten czas, że teraz tylko gorzej, że zacisnąć zęby i oby do wiosny. Nic oprócz tego poradzić nie można, chyba, że wyciągnie się z pawlacza na twardym dysku jakieś zdjęcia jakby z przedwczoraj, a tak naprawdę sprzed dobrych kilku miesięcy, i powspomina. No to sobie przypomnę pierwszą w tym (nie za dobrym, trzeba przyznać) roku wyprawę z noclegiem. A było to początkiem maja. Bardzo zimnym początkiem maja. Tak bardzo zimnym początkiem maja, że zieleń na drzewach wyjątkowo leniwie zaczęła wychodzić na świat, ale po wielomiesięcznej szarudze nawet te okruchy podziałały mobilizująco. Dobytek spakowany, i kolejny raz można było ruszyć w step szeroki. A w nim, co do zobaczenia? Otóż plan był taki, żeby objechać najdłuższe jezioro w Polsce - piękny Jeziorak. 



Trasa wiodła pierw przez lokalny akwen - Drwęckie. Znaczy obok niego. Te Drwęckie, które kiedyś niepotrzebnie przepłynąłem dmuchanym kajakiem, tracąc siły i prawie że chęci na dalszy spływ Drwęcą. Milusio było sobie teraz to przypomnieć :)



Wspomnienia "żeglugi" tą wodą nadal mocne ;)

Po drodze jakby ta wiosna coraz mocniejsza się robiła, o wiele bardziej niż w mieście:



Kilka kilometrów przez doskonale znane leśne tereny, zwiedzone dziesiątki razy każdą możliwą porą roku, ale zawsze przebieżka tędy sprawia przyjemność. Zawsze można też skręcić w jakąś nową ścieżynę, których mrowie przecina las, i odkryć zupełnie nowy jego kawałek. Właśnie wtedy tak uczyniłem, i niby takiego kozaka tu zgrywam, a dobrą chwilę musiałem poszukać tej właściwej :P





Powyższym mostem droga biegła już prosto na Liwę, z której już tylko kawałek do lasów, po których pokonaniu wyjadę dosłownie na wprost Jeziorakowej rynny. Dopiero wtedy jednak rozpocznie się właściwa wyprawa. W samej Liwie nie zabawiłem długo, a szkoda, bo wieś jest stara i ciekawa, z wieloma klasycznymi wiejskimi chatami sprzed dekad, wraz z kościołem. Jeziorak sam się nie objedzie, no. Tak sobie mówiłem.


Liwski skyline



Za Liwą jak widać powyżej, wiosna pełną gębą - zielono i bocianowo, i jazda była niczym innym jak tylko czystą radochą. Z Liwy kierowałem się wśród pól na Zalewo, a z Zalewa już w te bory. Przedtem jednak krótka pauza w wioseczce Gil Wielki i przy jeziorze o takiej samej nazwie, wraz z odwiedzinami w miejscowym, starym cmentarzu.






Jak widać powyżej, jest też i Gil Wielki w postaci miejscowości i jeziora, i te już naprawdę nie rzuca słów na wiatr. O ile dobrze sięgam pamięcią, jeden z pierwszych wpisów na blogu zawierał wizytę nad tym akwenem, kiedy w kontemplacji go przeszkodził mi jakiś facet, bo wjechałem na brzeg będący terenem prywatnym. Teraz tylko z daleka tak łypałem na jego modre tonie, a wokół zaczęły się już lasy i rezerwaty.





Nic specjalnego, ale w świeżym, wiosennym wydaniu radowało się oko. Na oku tym miałem teraz pewien obiekt, o którym dowiedziałem się przeglądając goglowskie mapy tych terenów. Pierw jednak dotarłem do leśnej autostrady:


Chociaż po szutrze jeździ się zazwyczaj z przyjemnością, to wjazd na tak gładką, utwardzoną powierzchnię też jest mile widziany. A jak doda się do niej ukształtowanie terenu pozwalające na zjazd, to łopanie.. się leci wtedy :) No i tak doleciałem do pewnych obiektów:


Robiły wrażenie, ale chyba nie były tym, czego dokładnie szukałem. Wtyłzwrot i trochę pokręciłem się po okolicy, i w końcu:


To bankowo już ten "obiekt". Ponoć nawiedzony dąb, i nawet jeśli nie jest, to sam jego wygląd powodował ciary. A że stoi jeszcze w totalnie odludnym, pośrodku lasów miejscu, przy wiecznie pustej drodze.. Jak creepy musi być tu nocą, nawet nie chciałem myśleć, chociaż z dodatkową osobą, bądź pięcioma, myślę, że mógłbym to sprawdzić. W goglach jakiś facet pisze, że jego dziadek spotkał kiedyś wieczorem jeźdźca na koniu w dziwnym stroju w pobliżu tego drzewa. Jakiś inny, że miał tu problemy z telefonem. Prawda to czy bajda, kto wie, ale miejsce ma klimat i urok, choć bardziej ze złych uroków. Tak duży, że perspektywa spędzenia dzisiejszej nocy na dziko wydała mi się teraz jakaś dziwna ;) Odwrotu jednak nie przewidywałem i puściłem się dalej. Na szczęście, nawiedzony las za parę kilometrów ustąpił miejsca o wiele sielszym widokom i nastrojom.


Ba, a nawet świętym! 



 

Zupełnie niespodziewanie natrafiłem na szlak papieski. Stacyjki pomysłowo zrealizowane w formie sakralno - sportowej, a i szlak stricte rowerowy też się znalazł. Chwalmy Pana, alleluja i do przodu zatem! Co jakieś sto metrów mijałem kolejne, aż w końcu pewien drogowskaz.. cóż, wskazał mi drogę. Jechało się tak dobrze, że pierwej zignorowałem wskazany mi zjazd, ale zawróciłem i pojechałem nim. I było warto.




Kapliczka postawiona w miejscu, gdzie w 1973 roku, jako kardynał jeszcze, modlił się Karol Wojtyła. Otoczone kwitnącymi drzewkami owocowymi, a od frontu Jeziorakiem. 


Bardzo dobre miejsce, by zobaczyć go po raz pierwszy. W zasadzie jakiś jego mały wycinek, bo jezioro dłuży się i wygina na przestrzeni wielu kilometrów i wiraży. Teraz tylko objechać go w całości i po sprawie. Natchniony jakbym zjadł boską kremówkę, jeszcze chwilę nacieszyłem się spokojem miejsca i wróciłem na szosę już prosto do Iławy, głównego portu Jezioraka i głównego antagonisty mojego miasta, ale o tym później. Teraz jeszcze trochę Jezioraka:




Ziemia nad jeziorem musi kosztować krocie, bo do Iławy biegły rozległe przedmieście willowych, na przebogato urządzonych domostw, wszystkie z potężnymi ogrodami, a na podjazdach suvy, campery, motory, jachty, rowery i inne bajery.  Nawet strażnicze psy mieszkały w takich budach, że niejeden człowiek by się z nimi zamienił ;) I wszystko z widokiem na taflę Jezioraka - no podiławskie Eldorado po prostu. Dobrze, że docierałem do samego miasta, bo ten blask zaczynał oślepiać wręcz ;)




Wcześniej jednak, w końcu, ujrzeć dane mi było jeden z symboli wiosny - udekorowane rzepakiem pole. #rzepakponadpodziałami




No i Iława. Odwieczny rywal Ostródy o palmę pierwszeństwa regionu pod względem urokliwego, turystycznego miasteczka. Teraz ten spór zadziwiająco zanikł, ale tak z dekadę, półtora temu, i wcześniej - święta wojna. Ja do tego miasta nic nigdy nie miałem, a wprost przeciwnie - szanuję za to, że okazało się na tyle ciekawe, że często wracał do niego Stachura i nawet chciał się osiedlić w okolicy na stałe (co znając jego tryb życia, brzmiało nieprawdopodobnie). Oraz sprawa druga, sprzed paru lat. Wielka premiera Dark Souls 2. Pojechałem do Olsztyna, aglomeracji i stolicy, i w każdym Empiku rozkładali ręce w bezradzie. Spóźniłem się na ostatni pociąg i całą noc włóczyłem się po olsztyńskiej starówce od klubu do klubu, przeczekując noc. Rano, jak można wydedukować, do porannego pociągu władowałem się ledwo żyw i do domu wróciłem bez gry i z kacem gigantem. Dwa dni później pojechałem do Iławy, i tam bez zbędnych ceregieli dostałem pudełeczko, a do domu wróciłem między obiadem a kolacją. Można? :)





Zastopowałem nad zatoką Jezioraka, i było sympatycznie. Bulwar czysty, pogoda dobra, dalsza podróż rysowała się w jasnych barwach. No, to w drogę. bo było już popołudniowo. Jednak, żeby nie było że się jakoś przymilam Iławie, to nadjeziorna panorama miasta o wiele ładniejsza w Ostródzie ;) Bez dwóch kościołów odbijających się w wodzie jakoś tak tu pustawo było. Winszuję jednak hotelu Stary Tartak. W porównaniu do ostródzkich obiektów, nudno-współczesnych, ten to prawdziwa perełka:


A i otoczenie niczego sobie:


Kierowałem się na wyjazd z miasta, i po chwili lawiracji byłem na wylotówce, szukając zjazdu do okalających Jeziorak lasów. Znalazłem go z ulgą, bo ruch był spory, no i wąchanie spalin samo w sobie jest be. Tu było o wiele lepiej:




To, co dachowcowe tygryski lubią najbardziej - ubita, naturalna nawierzchnia, przestrzeń niezawierająca odgłosów urządzeń mechanicznych i dosłowny rozkwit wszystkiego co wokół. Czysty urok wiosennej pory roku po prostu. Gdzieś tam w dali przebłyskiwała toń Jezioraka i jeszcze bardziej urozmaicała wojaż:



Napatoczyłem się na ciekawą osobliwość gdy odbiłem w pewną leśną odnogę - pomysłowa instalacja Leśnictwa Gardyny - niby nic takiego, ale jakże obrazowe:


Brakowało tylko jakiejś tabliczki w stylu "Myśliwym i śmieciarzom zakaz surowo zabroniony".


Rozpoczęła się też gra - pierwszy kot zaliczony, choć niezbyt zadowolony z mej atencji dla niego, więc odwrócił się ogonem.

Samo objechanie najdłuższego w Polsce akwenu to owszem, fajna rzecz, ale będzie jeszcze przyjemniejsza, gdy oprócz tego włączy się w to jakieś poboczne atrakcje. Do jednej z nich właśnie się kierowałem, a zobaczyć ją chciałem już dawno. Z przyjemnością prezentuję:

Gargamel buduje się pod Iławą jakby co

 

Dobra :), a tak serio, to zbliżałem się do Zamku Kapituły Pomezańskiej w Szymbarku, po prawdzie zrujnowanego, ale życzyłbym każdemu zamkowi, by jego zrujnowana wersja nadal potrafiła robić wrażenie. Widoczny był już z daleka:





Malowniczo, oj malowniczo położony niedaleko jeziora (nie Jezioraka), na miejscu dawnego grodziska, oczywiście Pruskiego, zbudowany został w XIV wieku, i w zadziwiająco niezmienionej formie, oprócz tego że w stanie nienadającym się do zamieszkania, przetrwał do czasów smartfonów i wizji pana Muska. Oczywiście na przestrzeni wieków coś tam dobudowywano, coś tam burzono (zamek strawił poważny pożar za czasów wojen z Krzyżakami, ale potem odbudowali go w takiej samej formie), jednak sam koncept budowli ostał się taki, jakim go wymyślili sobie średniowieczni architekci i powołali do życia. Nawet jakieś siedemnstastowieczne barokizacje i regotyzacje ówczesnych zamkiem rządzących nie pozbawiły go wyglądu prawilnego, średniowiecznego zamczyska. Niech przemówi za siebie:
















I taki widoczek ogólny z góry:




Niestety, zamek podzielił los wielu podobnych sobie obiektów na tych ziemiach. Druga Wojna i towariszcze piromani, i jest jak jest. Nadal jednak ogrom murów i baszt daje pojęcie, jakie to duże było w czasach swej świetności. 

Kiedyś to naprawdę było

I mała ciekawostka. W zamku kręcono kilka scen do filmu "Król Olch" z Johnem Malkovichem. W tym miejscu pozdrawiam znajomego, który z tym Panem miał przyjemność siedzieć przy jednym stole. Tajwan, zazdro!

Na zamkowy dziedziniec wjazd zakazany, więc pokręciłem się jeszcze trochę, pocieszyłem wzrok, i pożegnałem sędziwe zamczysko. Życzę mu adopcji w dobre ręce. Było już nieźle po osiemnastej, więc pora na kończenie czynnej jazdy i rozpoczęcie poszukiwań na nocleg, a z tym nigdy nie było nic wiadomo, jak zawsze. Jeszcze w Szymbarku uzupełniłem zapasy, i mogłem zacząć przepatrywać teren. Był piątek, w miejscowości dość sporo młodzieży i starszej młodzieży w piwnych nastrojach, więc trzeba było znaleźć coś od wioski z dala. No i jak zawsze - tu, a może tu, nie, tam, tam też nie, tam tak ale nie, i tak dalej.. Jedno miejsce naprawdę wydawało się akuratne:



Spełniało wszystkie moje wymagania: był las i kawałek pola, a ogólny widok estetycznie też dawał radę, a to ważne. Jednak, po bliższych oględzinach wyszło, że w lasku pełno chrustu, a pole było aktywnie używane w celach rolniczych, więc opcja palenia ognia osiągała status: ryzyko. A bez ognia co to za nocleg? No to ruszyłem dalej, drogą z której  nadjechałem wcześniej, kierując się na zamek. Po prawej stronie szosy las jak oko wykol, niby dobrze, ale nie było żadnego wjazdu do niego, a nie chciało mi się siłować z materią krzaczorów, w których już dawno pewnie kleszcze. Wtem! :) Po lewej coś zaświtało, jakaś nieduża ściana drzew, i niby też nie, ale stop i zacząłem inspekcję. Eureka, w końcu, da radę tu się zatrzymać. Wtedy tego nie wiedziałem, ale przyszło mi obozować w takim czymś:



Chodzi o ten kwadracik. Nie miałem jednak wtedy pojęcia o jego foremności, bo w środku jak to w lesie - drzewa. Między nimi jednak sympatycznie i słonecznie, a i dalszy widok okej.




Zacząłem się rozkładać obok dość wyróżniającego się od innych drzewa, prawdopodobnie dębu. Musiało mieć, ja wiem, ze sto pięćdziesiąt lat? Marny ze mnie oceniacz ich wieku, ale widziałem kilka okazów wraz z ich faktycznymi latami, i temu dałbym te sto pięćdziesiąt.





W złotym świetle pomału zachodzącego słońca prezentowało się iście królewsko i rad byłem z jego towarzystwa. Zupełne przeciwieństwo tego sprzed kilku godzin, jakby żywcem wyjętego z burtonowskiego Jeźdzca bez głowy (kto oglądał ten wie, skąd ów jeździec zaczynał nocne eskapady). Obóz był gotowy, drwa naniesione, mogłem w końcu lec. Napić się i odsapnąć. I takoż było przez dobry jakiś czas. Gdzieś tam jednak kilka, kilkanaście metrów ode mnie coś hałasować zaczęło w sposób taki, że aż się z wygodnej pozycji podniosłem. Gdybym usłyszał to po ciemku, oj, krucho byłoby z opcją przenocowania tu. Coś ewidentnie hałasowało za innym sporym drzewem i mam na to dowód. 



Aż się zląkłem lekko, gdy pokazała się za drzewa. Miejscówka odosobniona, cicha, a tu jakaś istota łypie na mnie raz po raz. 




Zaraz jednak poszedłem Kunegundzie rzucić trochę kanapki. Niby człowiek oglądał w amsterdamskim zoo jakieś niesamowite okazy egzotycznych zwierząt, a takie spotkanie się z podrzędną kuną gdzieś w plenerze dało tyle samo radochy, jak nie więcej. W naturalnym środowisku zwierzętom najlepiej. Jeszcze chwilę powyściubiała łebek, ale potem zobaczyłem jak kica przez trawy w prawdziwy las. Miłe spotkanie, ale dobrze że za dnia :] Tymczasem robiło się później. Cień pełzał po drzewie coraz wyżej i wyganiał światło z gałęzi na gałąź.





Dobra. Czas było rozniecić trochę ognia. Trochę jednak studziło mnie w tym gospodarstwo (widoczne na mapce z laskiem), bo było na tyle blisko że mogli dostrzec płomień między drzewami i pomyśleć, że się tam pali. Dzieliło nas może ze sto metrów i miałem je jak na dłoni, a oni mnie. Cóż, bez ognia jak bez ręki, więc odpalam.





Słońce było już tylko nieodległym wspomnieniem, i klasycznie, jak zawsze, jeszcze niedawne, sympatyczne miejsce trochę zdziczało. Ogień jednak robił klimat i było dobrze. Co można robić, jak już się ściemni, oprócz siedzenia przy ognisku? Ano, siedzieć przy ognisku dalej, popijać co tam się ma pod ręką, i cieszyć się z tu i teraz. Dobrze się też myśli albo niemyśli, co kto woli. Przygotowałem sobie jednak coś jeszcze, bo zaopatrzyłem się tym razem w muzykę (zazwyczaj nie mam miejsca w telefonie na nią). Opcje dwie - wziąłem ze sobą irlandzkie, folkowe piosenki, takie do kufla i.. chyba do następnego, i coś bardziej mhocznego, bo dwa albumy Type O Negative, o tak pociesznych tytułach jak Life Is Killing Me i Dead Again. Cóż, wybrałem jednak muzykę z zielonej wyspy, niż spod bandery zgniłej zieleni. Nie ten klimat i czas. 

Chociaż Wolf Moon dobrze by się słuchało w takich okolicznościach, nie powiem

Widoczność w zasięgu ognia tylko, poza nim - ciemno i czarno. Tylko niebo jeszcze granatowiało, ale i ono coraz bardziej zlewało się z mrocznymi konturami lasu i drzew. Jakby teraz Kunegunda zaczęła harce.. lepiej nie myśleć :0 Jednak raźne piosnki wyspiarskich ochlejusów, ichnie shanties w bezbłędnym akcencie, ale też spokojniejsze utwory na skrzypce i flety, trochę niczym z Shire, dotrzymywały towarzystwa. No i się siedziało.






Gdzieś w pół do 23 jednak czas było wturlać się do bazy. Teraz nawet nie mogę sobie przypomnieć czy Morfeusz przyszedł szybko, czy też musiałem czekać, ale koniec końców przywitał mnie blask nowego dnia. Noc minęła spokojnie, choć miałem jakiś mega dziwny sen, tym bardziej mega dziwny, bo snów tak na dziko nocując w ogóle nie miewam. Treść nie nadaje się do opisu nic a nic ;)


Parę godzin temu - strach się bać.

Pogoda więcej niż dobra, więc pomału, czas było zmierzyć się z materią całego tego pierdolnika do zwinięcia i upakowania.. Najgorzej zacząć, potem jakoś już się uwija to wszystko, a widok objuczonego wehikułu zawsze daje swój rodzaj satysfakcji.



Oczywiście miejsce też zostawione jak w stanie sprzed przyjazdu, ma się rozumieć. Jeszcze pożegnanie z drzewem i można było przedrzeć się do ucywilizowanej szosy. Zawsze trochę żal opuszczać miejsce w którym nawet na tę parę godzin się rzuciło kotwicę i które dało schronienie, ale kawał drogi jeszcze do pokonania, nim dotrze się do domu. Trzeba ruszać.






Odjeżdżając, rzuciłem jeszcze okiem na sąsiedzkie gospodarstwo, no i zonk:



Bo okazało się Nadleśnictwem :) I było naprawdę blisko:



Tym więc bardziej się cieszyłem, bo gdyby zobaczyli płomień między drzewami na pewno by zareagowali, przyszli tam, i musiałbym się raczej zwijać i po ciemku szukać kolejnego miejsca, co jest moim największym strachem podczas takich wypraw. Żadne tam upiory czy cthulhu, tylko zwykłe



Na szczęście, nigdy się (jeszcze) nie przydarzyło. Myśl minęła, bo wiosenne warunki potrafiły oczyścić umysł.



Musiałem się cofnąć do miejsca gdzie spotkałem kocisko numer jeden, bo gdzieś tam mignęła mi tabliczka z informacją o grodzisku. Wtedy kierowałem się na zamek, ale teraz tak droga mi się układała, że mógłbym zajechać i zobaczyć, bo to nie byle jakie tam grodzisko, tylko osada z czasów gdy kontynentem władali Rzymianie, więc sprzed 2 tysięcy lat jak nic. Zamek w Szymbarku trochę stracił na swojej długowieczności :) Wjechałem w las.



A w lesie, po paru setkach metrów, kolejne dziwo:



Takie coś na podobę ogródka, ale z wyraźnymi elementami sakralnymi. Podchodzę bliżej.





Takiego czegoś nie spodziewałem się spotkać. Trochę jednak niejasny jest dla mnie ten napis - osoba ta miała sen i w tym śnie w tym miejscu widziała Jezusa, czy objawienie było w "realu", tu gdzie stałem? Mimo to, miejsce ciekawe, nie co dzień i nie dwa takie się na swojej drodze spotyka. W dodatku w ciszy lasu. Ruszyłem dalej, ku grodzisku, do którego przybliżały mnie informacyjne tabliczki co jakiś czas. Nie fotografowałem ich, bo przecież na miejscu będzie pewnie jakaś jedna konkretna z informacjami, więc tylko rzucałem okiem i wziu dalej. W pewnym momencie jednak, tabliczki się urwały. Objechałem sporo rozwidleń dróg, ale w promieniu wielu dziesiątek metrów nic a nic. Koniec końców pojechałem dalej, mając nadzieję że może napatoczą się znów, ale nie napatoczyły. Nie pamiętam nawet nazwy tego grodziska, w internecie też nic nie mogę znaleźć, choć przeszukałem wszystkie z tego regionu. Także, starożytna osada dalej pozostała nieodkryta, może kiedyś :) Na pocieszenie, w okolicy Piotrkowa, zaczęły się zagony rzepaku, których również mocno wypatrywałem.











Jazda wśród nich - bajeczka :) Takimi okolicznościami dojechałem do chyba jednej z pierwszych osad naszego kraju, dumnie Januszewem zwaną. W przewodniku, który wręczył mi odziany w żonobijkę wąsacz, warte odwiedzenia były starożytne, poniemieckie stajnie, używane do dzisiaj:





Obowiązkowo zrujnowany pałac:





I kościół zbudowany w stylu architektonicznym dla którego nie wymyślono jeszcze adekwatnej nazwy:



Z Januszewa zapamiętam jeszcze starszego lokalsa który krzyknął "wielbłąd!" gdy zobaczył jak przejeżdżam, no i:

Kocisko numer dwa

Także, te dwadzieścia minut spędzone w tej uroczej miejscowości zapamiętam na długo, nie zapomnę ich nigdy. To gdzie teraz? Januszewo chyba celowo sabotuje środki nawigacyjne, żeby zostać w nim jak najdłużej, bo zupełnie nie mogłem się znawigować - brakowało zasięgu. W lewo czy w prawo zatem, odwieczny dylemat człowieka - ja musiałem się zmierzyć z nim w sferze geograficznej, bo tylko te dwa kierunki były dostępne. Wybrałem w lewo, na Brusiny. I potem okazało się, że lepiej było pojechać w prawo, bo lasem i rezerwatem dojechałoby się nad sam brzeg Jezioraka z ładnym nań widokiem. A tak to trochę nuda, bo ciąg dalszy ogranych już pól, chociaż bywały i lepsze momenty.



Wiosenna miejscowość jak długa (z szerokością słabiej)

Jeziorak co jakiś czas wychylał się jakąś zatoczką:



Kończyłem właśnie mozolną wspinaczkę (nie tylko wizualną, teren był także zadziwiająco podgórkowy) na północny wierzch jeziora, i wjeżdżałem do Jerzwałdu. Podobno Januszewo ma na pieńku z Jerzwałdem, bo ten może pochwalić się tym, że jako swoje miejsce do życia i pracy wybrał go Zbigniew Nienacki, pan od Pana Samochodzika, ale i wielu książek dla dorosłych, w tym dla dorosłych dosłownie, przez duże D. Jakoś od "dupy strony" się za ten Jerzwałd zabrałem, i fotki są jakie są.

Tu pan Nienacki nie mieszkał

Jest i trzecie Koto :3



Co te iławskie rejony mają w sobie, że tak przyciągają pisarzy? Nienacki, Stachura.. Zazdro :( Ostróda może poszczycić się za to:

Tym dżentelmenem. Też artysta.

Nie no, aż tak źle nie jest ;) Jadę dalej, jeszcze trochę kilometrów zostało, a w głowie niebezpiecznie tłuc mi się zaczyna największy i jedyny hit Pana Dudziuka. Nieee...




Kościół w Dobrzykach



Przejechałem północną szerokość jeziora i zacząłem lecieć na południe, ku ostatniej fazie wycieczki. W Śliwie napatoczył się sympatycznie urządzony sklep spożywczy z jakimś leprechaunem, coby nadał się do słuchania irlandzkiej muzyki przy ognisku:



Za Śliwą nadal rzepakowo, choć typowo wiosenna zieleń wybuch miała jeszcze przed sobą:


Kolejny stary kościół, tym razem w Borecznie

Kilka wiosennych pejzaży w okolicy:







Tak oto dotarłem w okolice Karnit, czyli miejsca, którego dotyczył pierwszy wpis bodajże cztery lata temu. Niestety, karnicki zameczek i włości zamknięte przez pierwszy lockdown, więc tylko z daleka ustrzeliłem go i jednego z jego mieszkańców:

Akcja jednej z przygód Pana Samochodzika działa się o tu




Chwila odpoczynku i eksploracji opuszczonego, tajemniczego domku gdzieś pośrodku leśnopolonych pustkowi:









I Bon Voyage.







W tym mniej więcej miejscu wyprawa zatoczyła koło, bo na powyższym zdjęciu widnieje nic innego jak tylko Liwa, z której kilkanaście godzin temu się wystartowało. Tu pozwoliłem sobie na dłuższy odpoczynek, bo widok na liwski skyline zawsze cieszy, a wokół pełno wiosennego życia, czy to w trawach, czy powietrzu.






Potem już tylko powrót lasem przy jeziorze Czarnym:





Kopernik czy Mozart? Nigdy nie mogę się zdecydować


A potem już Drwęckie i miasto nad nim leżące.





Więc, pierwszy wypad dzienno-nocny dobiegł końca i chyba się dość udał. Cztery ściany i dach nad głową powitałem jednak też dość mocno :) Wiosna jednak jest okrutną porą roku, bo człowiek ledwie odpocznie, a już przegląda mapy i konstruuje w głowie etapy tras, które chciałby pokonać. Szerokości!


Zdjęcie regionalnej mapy z liwskiego sklepu spożywczego :)


Komentarze

  1. Aaach, wspaniały kawał krajoznawstwa! A jak przyjemnie o tej porze roku zanurzyć się w takie zdjęcia - kwiatki, kwiatki i jeszcze więcej zieleni… W kółko oglądam, w tę i nazad :) Świetne też te kajakowe kapliczki, w Zbąszyniu jest cały pomnik papieża w kajaku. Wątek noclegu jak zwykle podnosi ciśnienie: czy uda się znaleźć miejsce? Co okaże się rano? Czy w nocy nie przyjdzie niedźwiedź?? Albo stanowcza stonka ;D (no wiem, że to jakiś chrabąszcz, ale stonka lepiej mi pasuje ;) )

    Odnośnie dylematu w prawo czy w lewo, to przypomniało mi się, że niektórzy praktykują takie nawigowanie na spontanie - co większe skrzyżowanie, to rzut monetą i zależnie co wypadnie, to w tę stronę się jedzie ;)

    Publikacja, którą ostatnio linkowałam na fb, opisuje takie właśnie eskapady jak Twoje, realizowane w obecnych czasach, ale mające długą i piękną tradycję nie tylko w naszym kraju, więc no powiem Ci, jesteś częścią czegoś wielkiego (choć z mikro- w nazwie ;) Po szczegóły odsyłam tutaj: https://krajobraz.org/giganci-krajoznawstwa-rekonstrukcje/ ).

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przez Płaskie do Wody, a powrót Kanałem (którego nie widziałem).

Ostróda - Szeląg - Tabórz i bonus.

Latem kajakiem po Drwęckich Krainach