Dwie Krainy, jedna włóczęga.


Oj, chodził za mną już od długiego czasu wyjazd dłuższy i bardziej "pro" niż te wcześniejsze, kończące się na góra dwóch dniach i popsutych rowerach. Nadchodziła końcówka sierpnia, po trochu pewnie i lata, wieczór zapadał już zdecydowanie wcześniej niż jeszcze trzydzieści dni temu, więc ruszyłem w miejsca gdzie równocześnie byłem i nie byłem, że tak to enigmatycznie ujmę. By jeszcze tego lata trochę doznać, zanim na dobre przyjdą wiatry i chłody.



Poranek dnia 22 sierpnia zapowiadał absolutnie wspaniały dzień. W ogóle nie czuć było końcem sierpnia, mógłby to być poranek równie lipcowy albo nawet czerwcowy, gdyby ktoś nie zauważył dorodnej zieleni liści na drzewach i krzewach dokoła. Zarzuciłem sakwy na bagażnik, a na niego jeszcze wysłużony, 50cio litrowy plecak który rok wcześniej towarzyszył mi w przejażdżce na Grunwald, i uderzyłem na miejscową stację, by pomału zacząć kierować się tam, gdzie właściwa wyprawa zaczęłaby mieć rację bytu.

Rzut okiem na miejskie jeziorne oczko. Atencyjna mewa na drugim planie. Jego środku.

Trochę stresowałem się mającą nastąpić jazdą pociągiem z rowerem, bo dawno z nim nie jechałem. Gdzie będzie rowerowy przedział? Czy będą miejsca? Na szczęście przedział miał wymalowany dość spory wizerunek dwukołu, więc jeden problem z głowy. Jakieś rowery już tam jednak stały, ale fartownie udało się dołożyć i mój koło nich, no i można było jechać na jazdę. Uf!


Choć trochę ciasno, to szło jechać, a i piesi nie mieli większych problemów by poruszać się wzdłuż wagonu. Usiadłem na schodkach obok roweru by w razie czego łapać go gdyby grawitacja za mocno, ale trzymał się dzielnie. Jechaliśmy do Warszawy Wschodniej, gdzie była nasza pierwsza przesiadka. Drogę bardzo umiliły mi Opowiadania Stachury - ten miał pokaźne doświadczenia z pociągami, więc był w sam raz na teraz, a i potem niezgorszy.

Się jechało się

W Warszawie Wschodniej była aż godzina czekania, ale czas leci szybko, czasami aż za, więc zleciało.


Następna stacja przesiadkowa - Tłuszcz. Do niej, a w zasadzie do Białegostoku, gdzie jechał ten pociąg, już tak fajnie nie było - masa ludzi, przedział rowerowy okazał się jakimś kącikiem, gdzie zaklinowałem się razem z rowerem, ale podróż doń trwała tylko niecałe pół godziny, więc szło wystać. W Tłuszczu przywitała mnie za to naprawdę zadbana i wyludniona stacja. Bajka:


Zatłoczony niczym do Hogwartu express pognał do Białegostoku, a ja na spokojnie usiadłem w Regio zmierzającym do mojego miejsca końcowo - startowego. Do Ostrołęki. W końcu!


Rowerowy był na samym początku, a pociąg był regionalny w pełnym słowa tego znaczeniu - ludu mało, a konduktor ucinał pogawędki z podręcznymi podróżnymi, z jednym zahaczyli wręcz o tematy rodzinne, spokrewnione. Do miejsca docelowego podróż ta zajmowała prawie półtorej godziny i był moment że dłużyło się, ale w końcu, po stachurowemu, się dojechało się.





No w końcu, jest ta Ostrołęka wypatrzona. A czekaj, jednak nie bardzo.. Nie bardzo, bo główna i jedyna stacja tego miasta jest od miasta oddalona o około cztery kilometry. I jakby nie rower, to by się szło z godzinę, a i na rowerze trzeba trochę popedałować. Ale no cóż, zachciało się przyjechać na te Kurpie.


                                                                                        KURPIE


Sama Ostrołęka, jako miasto, nie wywoływała w sumie żadnych odczuć. Ot, miasto. Przeciąłem je najszybciej jak mogłem, być może dlatego pozbawiając się możliwości poznania go, ale nie po to tu przyjechałem przecież. Ostrołęka to tylko mój kosmodrom w wyruszeniu w bezmiar kurpiowskich pól i lasów które pamiętałem przez mgłę wspomnień, kiedy przyjeżdżałem tu dobre kilkanaście lat temu na wakacje. Teraz chciałem je zobaczyć i odkryć ponownie, na ile da radę. Miasto nie było mi do tego potrzebne zupełnie i ani trochę.

Centrum. Przeciętnie tak jakoś, ale i fotka też raczej przeciętna.

Czym prędzej starałem się uciec na drogi jak najbardziej pozamiejskie i po kilkunastu minutach to się udało.


Łoweł w pełnym rynsztunku








Uczucie opuszczenia miasta i bycia w końcu tam, gdzie się chciało i zaplanowało, było rewelacyjne. Już te kilka kilometrów robiło robotę i zaczynały się upragnione pejzaże, a to dopiero początek.

Rzeka Omulew




Pierwsza z wielu, naprawdę wielu spotkanych po drodze kapliczek. Trochę stranger things z tymi drzewami.

Droga prowadziła przez las. Ruch samochodowy był niewielki, co dla rowerzysty jest dość istotną sprawą :) Zaczynało już być zaawansowane popołudnie, ale w końcu nie było gorąca i jazda była czystą przyjemnością.













Na razie trzymałem się głównej drogi i nawet wtedy po obu jej stronach było ciekawie. Jednak jeden zjazd w bok wydał się szczególnie interesujący, no i dałem się skusić:



Było warto. Drewniany, skrzypiący most przerzucony nad lekkim bystrzem Omulewu (Omulewi? Omulwi? Połamać się idzie na odmianach :) w towarzystwie pięknej chaty w kurpiowsko - nowoczesnym stylu:


















Dopiero teraz zauważyłem, że nie zrobiłem żadnego zdjęcia temu mostu w całości :P Chyba przez to, że tak mnie te miejsce oczarowało, bo faktycznie było tam cichutko i puściutko, i tylko ta rzeka przelewała się z lekkim szumem, płynąc gdzieś za drzewa i zarośla. Pomyślałem, że jeśli jest tu tak jak jest, to może znalazłoby się w pobliżu jakieś miejsce na pierwszy obóz - godzina nie była jakoś krytycznie późna, ale ten cały dzień w pociągach i na dworcach zrobił swoje. Wyjechałem trochę poza zabudowania i faktycznie, zapowiadało się nieźle:



Problemem były tylko gospodarskie psy, które zwęszywszy mój ślad, nie dawały za wygraną i ujadały jak wilkołaki. Trudno, w tył zwrot. Poszuka się gdzie indziej.



Wróciłem na główniejszy, asfaltowy szlak i jechałem dalej. Mocno już zerkałem za miejscem na nocny postój, bo nie chciałem rozbijać się gdzieś w ostatniej chwili, tylko jeszcze coś posiedzieć i pocieszyć się outdorem. Sprawdziłem kilka alternatyw, ale żadna nie był tą jedyną. W końcu się odnalazła. Niewyróżniająca się niczym szczególnym leśna dróżka w bok od asfaltu doprowadziła mnie na skraj sporego, trawiastego pola. Niedaleko jego skraju był nieduży zagajnik z brzózkami,między którymi było trochę wolnego miejsca. Pochodziłem, obczaiłem, i choć trochę wolałbym gdzie indziej, ale biere panie bo nie ma co wymyślać o tej porze.




Licznik pokazywał dwadzieścia przejechanych kilometrów, więc jak na dwie godziny to nie najgorzej. Chwila walki z materią i zaraz w centrum polanki wylądował szary mini statek kosmiczny:




Potem był czas na lekki rekonesans:




Okolica wydawała się wprost stworzona na postój. Gdzieś tam dalej widniały budynki jakiegoś gospodarstwa, ale na tyle daleko, żeby móc spać spokojnie.




Robiło się ciemno i byłem ciekaw, jak to będzie. Dość dawno nie spałem nigdzie na dziko, będzie z prawie rok. Pomału zagajnik klasycznie, z miejsca będącego enklawą spokoju, zamieniał się w miejsce jakieś takie dzikie i mniej przyjacielskie, ale nie ze mną te numery. Nie można dać głowie porwać się pradawnym instynktom związanym z tym, że po jasnym dniu przychodzi ciemna noc, a niby w niej potwory, strachy i reszta towarzycha. Mimo to, instynkt jakoś tam działał i skryłem się w środku i raczej nie wystawiałem nosa, gdy zrobiło się wokół naprawdę czarno ;)  Ognia nie rozpalałem.

Mapa pierwszego dnia wraz z zaznaczonym noclegiem 


W nocy rzeczywiście jednak wyło i straszyło. Z kilku stron, jakby mnie otaczały, ujadały psiska. Pewnie w oddalonych gospodarstwach, ale noc cicha jest i pusta, więc te wycie się niosło, a czasami dochodziło wręcz niebezpiecznie blisko namiotu, a przynajmniej tak mi się wydawało. Zaczynał jeden, odzywały się gdzieś drugi i trzeci. Dookoła mnie, i długo nie mogłem zasnąć. Nie pomagał też fakt, że nie wziąłem ze sobą dmuchanej, podróżnej poduszki, choć byłem pewien że została spakowana, i musiałem spać na ręczniku i bluzie. I to niejedną noc. Mimo tego jakoś zasnąłem, a rano obudziłem się nawet bez bólu szyi. Zimno też specjalnie nie było.

Ranek zawsze wynagradza te nocne mary postukroć:




I znów jest ładnie, i znów jest pięknie. I nie ma jak wybiec na mokre od rosy trawy i zmoczyć sobie buty, z samego rańca.











Przeżyta pierwsza noc zawsze daje ogromnego kopa na dzień, więc czym prędzej zwijanie obozu, coś na ząb i dalej w drogę, bo dzień już coraz krótszy przecie :) P.S - podczas pakowania się do drogi, cudownie znalazła się dmuchana poduszka. Jakim cudem ją wczoraj przeoczyłem, choć trzykrotnie sprawdzałem mandżur, tego chyba nigdy się nie dowiem.



Ostatnie spojrzenie na obozowy zakątek

Drugi dzień wyprawy w niczym nie ustępował pierwszemu. Było tak samo ciepło i letnio jak wczoraj. Absolutnie bezchmurnie i sucho, bardzo dobre warunki do jazdy. Azymut - Baranowo. Kiedyś wioska, dziś już praktycznie małe miasteczko, do którego ongiś przyjeżdżałem na wakacje. Ostatnia wizyta dobre piętnaście lat temu i wielka ciekawość, ile się z tamtego czasu zapamiętało i jak bardzo się to zdezaktualizowało.


Pierw asfaltówka biegła pośród kurpiowskiej puszczy, ale wraz z pierwszą mijaną wioską, Chojnikami, lasy ustąpiły pola .. polom, wraz z klasycznym krajobrazem tej części kraju.










Wraz z krajobrazem stworzonym przez człowieka:







Po paru kilometrach tymczasem:




Naprawdę było to ciekawe uczucie, wjeżdżać tam po tylu latach. Po drodze chyba największa Baranowa atrakcja:




Kościół św. Bartłomieja. Budowla duża, stara i ciekawa architektonicznie - parafia powstała tu już w roku 1778, datę budowy kościoła dość ciężko znaleźć, ale obstawiałbym wiek XIXsty. Dalej czekała mnie wycieczka czysto sentymentalna.



Jakiś tajemniczy ogród


Dom, w którym spędzałem wakacje w "starych, dobrych czasach" 

W czasach goglowskich map nie było ciężko znaleźć nawet tak dawno niewidzianą uliczkę i po chwili stałem przed chatką, której nie widziałem kilkanaście dobrych lat. Miejsce nie zmieniło się nic a nic, nawet płot i bramka z odchodzącą farbą były takie same. Chyba tylko ta choinka na pierwszym planie urosła. Brakowało tylko traktora jeżdżącego dróżką obok do mleczarni i tego charakterystycznego zapachu wsi, który jak narazie poczułem może z raz gdzieś tam przez chwilę. Wujostwo przeprowadziło się parę lat temu kilka kilometrów dalej i niby ktoś w domku po nich mieszkał, ale było głucho a na drzwiach wisiała kłódka. Obfociłem jeszcze trochę miejsce, powspominałem i czas było zabierać się dalej - obiecałem wujostwu z właśnie tego domu, że odwiedzę ich w nowym, we wiosce położonej kilkanaście kilometrów dalej. W drogę zatem.


Opuściłem Baranowo, ale droga jeszcze mnie tu powiedzie.

Kapliczki i święci byli nawet przy drogach wodnych



Zmierzałem do Dylewa, przy okazji zahaczając o malowniczy, kurpiowski plener:








Dolina Omulewi była istną oazą ciszy i spokoju. Rzeka prawie stała w miejscu, obłoki nad nią tak samo, tylko aby się unosiły, nic tylko walnąć się gdzieś pod drzewem i razem z tym wszystkim nie robić nic. Nawet żadnych chat czy gospodarstw nie było widać gdzie okiem sięgnąć. Kurpiowska idylla. Ja niestety miałem zobowiązania, i po uszczknięciu odrobiny tej dobroci wtyłzwrotłem i powróciłem do "cywilizacji".








Po kilkudziesięciu minutach dojechałem do Dylewa, gdzie spotkałem się z rodziną. Nie było to jednak takie spotkanie po latach przy chlebie i soli, bo wujostwo co roku przyjeżdża do mojego miasta na festiwal.. ekhem.. muzyki tanecznej i dance :P Byli i w bieżącym, całe trzy tygodnie wcześniej i wtedy też się widzieliśmy, ale teraz gościem byłem ja, i to po długich latach. Trzy godziny minęły szybko i przyjemnie, a mógłbym zostać o wiele dłużej, ale wtedy nie byłbym raczej w stanie kontynuować swojej misji zwiedzania ich stron, if ju noł łot aj min ;) No nic, do zobaczenia w następnym roku, i znów powrót na szlak.







Mogliby tu bez przeszkód kręcić Wiedźmina. Halo Netflix. A może jednak nie halo, niech sobie te miejsce żyje po swojemu


Krowy, koty, płoty, chaty i stodoły - po to tu przyjechałem, a Kurpie nie zawodziły. Mimo to, było też dużo pięknych, nowoczesnych obejść i gospodarstw, a po asfalcie jechało się bez zgrzytania zębami i z pewnością nie zwijano go tu na noc, jak można by podejrzewać po zdjęciach powyżej ;)

Tymczasem ponownie zajechałem bo Baranowa, ale nawet nie zatrzymywałem się tu. Musiałem cofnąć się od Dylewa znowu w te rejony bo chciałem uderzyć w głąb krainy, nie tułać się gdzieś blisko granicy z Podlasiem, gdybym pojechał na północ. Baranowo przejechałem, oczywiście jeszcze popatrzyłem jak wygląda, a już nie było wioską którą pamiętałem z kiedyś, tylko całkiem miłym, małym miasteczkiem, zdecydowanie liderującym w swojej gminie. Za kilka minut jednak byłem już na ścieżce wśród pól, a Baranowo zostało już w tyle i gdyby nie dwie odległe wieże kościoła, zginęłoby schowane za lasem dokumentnie.

Gdzieś tam hen za lasami, mimo że dziesięć minut wcześniej jeszcze w centrum

Przede mną wiła się malownicza dróżka wśród typowo kurpiowskiego pejzażu:













Już wcześniej zauważyłem je gdzieś na polach, ale dalekie i niedostępne, a ten oto napatoczył mi się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Żuraw, nieodłączny element wystroju tych ziem. Mimo prostoty konstrukcji, robił duże wrażenie (przynajmniej na mnie). W ogóle ta podbaranowska okolica zrobiła na mnie takie wrażenie na tyle, że pomyślałem czy by nie zatrzymać się tu gdzieś pod laskiem na noc. Cicho, bez ludziów, czego chcieć więcej? I pewnie bym takoż uczynił, gdyby nie te trzy godziny "zgubione" na rodzinnej wizycie, a i do wieczora jeszcze czasu było sporo, dało się przejechać kilkanaście kilometrów. Pojechałem zatem przed siebie dalej.

Nawet droga magicznie się poprawiła, zachęcając do jazdy


Przejechałem przez dwie wsie, Rycicę i Ramiona, zanim wpadłem do lasu. Polegałem głównie na papierowej mapie regionu, bo co to za wyczyn jechać przez jakąś nawigację, ale czasami trzeba było wspomóc się zdobyczami techniki. Tak jak właśnie teraz, gdy wjechałem do lasu za tymi dwoma wioskami, a słońce coraz szybciej biegło na spotkanie z ziemią.





Leśna kapliczka dla leśnych pielgrzymów.

.Uwielbiamy takie dylematy. Tu wchodzi na scenę google maps :)

 O ile tradycyjna mapa fajnie wytłumaczy jak jechać w ogólnym rozrachunku, tak raczej nie pomoże w sytuacji takiej jak powyższa. Po prostu jest na niej obszar zaznaczony jako las,i radź se w nim panie sam. Pora jak i sama mocno piaszczysta nawierzchnia wykluczały empiryczne szukanie właściwej drogi (sam las na mapie był nieduży, w praktyce jednak ciągnął się i ciągnął) więc trzeba poratować się było goglemapsem. Las po tym zabiegu zauważalnie się skurczył i już niebawem witałem się z jezdnią prowadzącą do miejscowości o wdzięcznych nazwach Żelazna Rządowa i Żelazna Prywatna. Tak wdzięcznych, że miałem opory czy bez jakiegoś paszportu polsatu da tam radę wjechać ;) Dało!



Wiele walczono także i na tych terenach

Dzień kończył się już w zauważalnym tempie, a ja jeszcze nie zacząłem szukać miejsca na kolejną noc. Chciałem jednak uzupełnić zapasy i w którejś z Rządowych począłem rozglądać się za jakimś gieesem czy marketem. Czasu naprawdę miałem już tyci, niedużo. Jechałem na ślepo z nadzieją i gdzieś tam zamajaczył mi szyld, bo te wiejskie sklepy lubią być widoczne już z daleka. Zamajaczył prawidłowo, bo to faktycznie był szyld sklepu. Prawie hurra, ale nie do końca jednak. Na sklepu obrębie rozgościli się lokalsi, i to nie z gatunku tych miłych wąsaczy, co to pierw zapytają jak droga a potem o dwa złote, ale ci o pokolenie lub dwa młodsi. Nie szczawy, ale nadal w wieku co to na przyjezdnych włóczęgów patrzy się koso. Był też piątek, a piątek wiadomo, dzień piwny bardziej niż poprzednie. Mało tego. Obok sklepu snuły się jakieś dwie małolaty, co bardzo rozchichały się widząc mój przyjazd, co też nie wróżyło dobrze. Nie ma jednak czasu i odwrotu, zapiąłem rower i ruszyłem do celu. Przywitałem się z chłopakami i kupiłem co trzeba było. Wyszedłem, kiwnąłem głową na na razie i odjechałem bez problemu, choć odprowadzały mnie jeszcze dość nieokreślone spojrzenia, choć może jako efekt dość nieoczekiwanego dziwactwa tego wieczoru, które znalazło się w ich wiosce w ten sierpniowy wieczór. Teraz pędziłem już i wypatrywałem miejsca na postój, bo wokół zaczęło się robić pomarańczowo. Jechałem przy dość dużej drodze i nic nie nadawało się w jej okolicy do rozbicia obozu. Mogłem jechać dalej, odbić w jakieś mniejsze odnogi, ale tam też nic pewnego. Zdecydowałem się trochę zawrócić, bo przejeżdżałem chwilę temu przez las który ciągnął się drzewami przez pole, i może tam byłoby dobrze. Wróciłem i leśną dróżką, skrajem lasu dotarłem do miejsca, które chyba się nadawało.


Gdzieś tam przede mną widniały jakieś budynki i terkotał jakiś traktor, ale nie było już mowy na dalszą jazdę. Rozkładam się tu i niech się dzieje wola boska.




Trochę czułem się na widoku będąc na skraju lasu i pola, ale gdy zaczęło się ściemniać, doceniłem te położenie. Ognia nie mogłem rozpalić z wiadomych powodów, ale nie będąc między drzewami, światło długo było ze mną i miałem przed namiotem prawdziwy, letni wieczór w najlepszym wydaniu.










Ależ dobrze się siedziało i odpoczywało po całodziennej jeździe w takich okolicznościach.

Był czas i światło by spisać relację z jazdy



Ciemniało powoli, powolutku, jakby od niechcenia. Rozbłyskiwały pierwsze gwiazdy, ale nadal łuna słońca oddzielała dzień od nocy, tworząc iluminacyjny kolaż chmur i nieba nad horyzontem. Po jakimś czasie światło jednak uległo, a na arenę wleciały gwiezdne konstelacje i pas Drogi Mlecznej jakich nie widziałem nigdy w życiu. Było tego tak dużo że nie szło skupić na tym wzroku, który przeskakiwał lata świetle od jednej gwiazdy do następnej, a te przecież były obok siebie prawie jedna na drugiej, przez całe niebo. Myślę, że poniższy obrazek, zapożyczony gdzieś z netu, w miarę dobrze odda jak to wtedy dla mnie wyglądało:


Oprócz widoku samych gwiazd, najlepszy chyba jest ten szok, gdy pierw ich  nie ma, potem widzi się je pojedynczo, później w większych grupach, by nagle cały nieboskłon wypełnił się ich niezliczonością. Jak daleko muszą być, by taka ich liczba nadal pozwalała istnieć nocy na naszej planecie? Pytania i myśli które rodzą się pod nimi są nie mniej fascynujące niż one same, prawdziwa podróż w kosmos. Stałem tak i patrzyłem dobre kilkadziesiąt minut, zanim skryłem się w namiocie do którego ledwo trafiłem, bo tak było ciemno.





Poranki są nie mniej ciekawe jak noce. Człowiek wstaje sam z siebie, bez budzików, bo chce wstać, a nie, że musi. Słońce przebija się przez materiał, a na zewnątrz jest akt stworzenia:













Makro i mikro kosmos wokół ciebie. Który zostaje naruszony przez odgłos szarżującego stada krów. Tak.


To właśnie zjawisko przerwało mi poranną tym razem kontemplację okoliczności. Rozdzierające poezję ciszy i przestrzeni ryczenie muciek wkraczających na pełnej kurtyzanie na pole. Był moment że nawet się przestraszyłem, bo jak jeden mąż wszystkie patrzyły na mnie, a dobiegało ich więcej i więcej. Szczęściem nie rozbiłem się dalej (a planowałem) i one były tam, a ja byłem tu. Nadal jednak spoglądały na mnie i muczały, co niosło się strasznie głośno po tych łąkach. Mimo to zacząłem się pakować. Chwilę później moją uwagę zwrócił inny hałas. Po mojej prawie, wzdłuż lasu, trząsł się polem jakiś samochód. Nie stary, nie nowy, w kombi, i pomyślałem że teraz na pewno wyjdzie jakaś lipa. Choć byłem tego świadom, to opętał mnie jakiś taki luz, czilałt, czy jakkolwiek się to nazywa, i na nadjeżdżającą lipę patrzyłem podniesionym wzrokiem. Ta jednak, w osobie dwóch osób siedzących w samochodzie, przejechała koło mnie i podjechała pod same krówki. Wcześniej jednak kiwnąłem na dzień dobry i odkiwali, wprawdzie trochę zdziwieni, ale nie na tyle by się przy mnie zatrzymać. Po prostu ludzie przyjechali do swoich zwierząt. Gdzieś tam zaczęli je przeganiać i biegać za nimi, a ja na spokojnie szykowałem się do drogi. Namiot coś mi się z oporami pakował, ale jakoś poszło. Wszystko było praktycznie gotowe do drogi, zostało tylko przymocowanie licznika, coby pokazywał ile się przejechało. Licznik.. Po sekundzie wiedziałem już, że został w namiocie, w wewnętrznej kieszonce. No i od początku rozwijanie, zwijanie.. Znów jakoś poszło i pożegnawszy miejscówkę jak długa i szeroka, znów wbiłem się na szosę.








Na ekranie widniało dziewięćdziesiąt kilka kilometrów i zmierzałem do Kadzidła.









Pozdrawiam również



Kadzidło, położone wśród Puszczy Kurpiowskiej, stanowi ważny ośrodek kurpiowskiej kultury. Znajduje się tu uroczy skansenik, nie dane było mi jednak go zwiedzić. Zobaczyłem za to bardzo ładne kościoły i już kierowałem się na wylot z miasteczka, gdy podeszła do mnie kobieta około lat czterdziestu, i zapytała gdzie jadę. Okazało się, że ona też sporo jeździ rowerem i razem z mężem przejeżdżają rocznie koło tysiąca kilometrów. Zobaczyła, że po jej miasteczku pląta się ktoś z sakwami na rowerze i wybiegła z domu żeby mnie dogonić. Dostałem zaproszenie na kawę i było mi przemiło, czas jednak niezbyt pozwalał mi na kolejne zejście z siodełka, ale też po tych dwóch nocach na dziko nie prezentowałem się zbyt cywilizowanie na tego typu gościnę :P Panią jednak serdecznie pozdrawiam i życzę wielu pięknych tras. Pożegnałem ją i Kadzidło, i ruszyłem dalej.









Jechałem skrajem lasu i w ruch znów musiało pójść goglemaps, które poinformowało, że właśnie ten las to granica między Podlasiem a Mazowszem. Granica w tym miejscu bardzo krótka, bo za kilkaset metrów Podlasie ustąpiło i znikło gdzieś dalej, i znów byłem na starych śmieciach, ale sama architektura podpowiadała, że granice się tu umowne i wszystko się przenika:



Sama okolica też mogła się podobać, czuć było porządek i ład w tym wszystkim, rękę dobrych gospodarzy:















Odległościomierz właśnie wybił mi sto pięćdziesiąty kilometr, i wjechałem na nim do części Puszczy Kurpiowskiej zwanej Puszczą Zieloną:







Wgłąb się nie pakowałem. Przejechałem ją jedynie głębszym skrajem. Tu mniej więcej poczułem, że  kanapki z dżemem już nie dają tyle samo mocy co przedtem, i chciałem zajechać gdzieś na coś treściwszego. Papierowa mapa pokazywała, że najbliższą miejscowością w której mogę coś takiego dostać są Łyse, więc azymut na wyjazd z puszczy i do Łysych tych goń.

Coś więcej niż rzemiosło



Nie jestem jednym z tych, co łączą podróże z doznaniami kulinarnymi, więc i w Łysych nie szukałem podniebiennych inspiracji. Tu się liczyło coś co da kopa na resztę dnia i dzięki zdjęciu powyżej można chyba łatwo rozszyfrować co to było ;) Ważne, że spełniło zadanie, i na rower wchodziłem znów o siłach i chęciach. Moim następnym celem był zbiornik wodny. Nie da się ukryć, że Mazowsze i Kurpie zarazem jeziorami nie stoją, a że pogoda była z tych 30+, to tej wody człowiek pragnął. Już od wujostwa dostałem cynk, że na mojej drodze albo nieopodal jej będzie pewna atrakcja, więc skierowałem się właśnie w jej stronę. Przedtem jeszcze, napotkałem również coś wartego wspominki. Klasztor Mniszek Klarysek Kapucynek:








Bardzo nowoczesny klasztor, nie da się ukryć. Pragnąłem wody jednak tak bardzo, że pstryknąłem trzy zdjęcia i leciałem dalej. Piaszczysta, ledwo przejezdna droga tylko te pragnienie potęgowała.
W miejscowości Wykrot nie dało się nie trafić do tego obiektu, który był naprawdę dużą i porządną atrakcją turystyczną tutejszych ziem. Tak dużą i porządną, że miałem obawy że trzeba będzie kupić jakiś bilet co najmniej, by nogę tam postawić.  Ku mojemu sporemu zdziwieniu, wjazd był całkowicie darmowy, a sama Kurpiowska Kraina prezentowała się okazale:


Cały wielki ośrodek z zapleczem gastronomicznym, rozrywkowo - kulturalnym i wypoczynkowym. Mnie w sumie interesowała tylko plaża, a ta i owszem, znalazła się.








Jezioro, a raczej sztuczny zbiornik, było bardzo płytkie. Nie próbowałem, ale prawdopodobnym wydaje się, że można było przejść od jednego końca brzegu na drugi, nie tracąc gruntu pod nogami. Woda jednak była prawdziwa i mokra, i wskoczyć do takiej po stu kilkudziesięciu kilometrach z palącym słońcem nad głową.. ech, poezya! Całe miejsce było zresztą bardzo sympatyczne. Sobota, więc dużo rodzin, sporo dzieciaków, ale o dziwo wesoło i pozytywnie. Odbywało się też wielkie Miodobranie Kurpiowskie, ale dopiero pod wieczór. Dziś chciałem wcześniej niż zwykle znaleźć jakiś kąt i trochę posiedzieć, odpocząć, pocieszyć się świeżym powietrzem, a nie tylko je wciągać jadąc. Po godzinie spędzonej w wodzie i nad nią, wtyłzwrotłem i podążyłem do Wykrotu. Przedtem jednak miałem wyjątkowe spotkanie - pierw coś zaszeleściło w szuwarach nad zbiornikiem, a po chwili wybiegło na mnie.

W głowie muzyka ze Szczęk

Pierw tak nie bardzo, ale po chwili już obczajał rower i mnie:








Koniec końców okazał się takim przytulakiem, że spędziłem z nim więcej czasu niż gapiąc się w nocy na gwiazdy :) Jeśli chciałem jednak posiedzieć gdzieś dziś w spokoju, to trzeba było pierw znaleźć takie miejsce, a na to trzeba ruszyć się i zacząć szukać. Pożegnaliśmy się żółwikiem i kocur znów ruszył w szuwary, a ja na drogę. Kurpiowska Kraina na wielkim propsie zatem.
Dopiero jadąc, zdałem sobie sprawę jak jest już późno. Absolutnie nie żałowałem spędzonego wcześniej czasu, ale jeśli chciałem się gdzieś rozbić "na czilu", a nie na ostatnią chwilę, to musiałbym zacząć praktycznie już, a ja jeszcze nie zajechałem do sklepu po prowiant, o znalezieniu miejsca nie wspominając. Sklep się napatoczył, prowiant uzupełnił.


Rower wyglądał na gotowy by zdobywać Ural co najmniej. Przypomniało mi się, jak w Dylewie podszedł do mnie jakiś facet i się pyta o trasy. Ja, że to w sumie jest pierwsza taka dłuższa, zawsze tylko tak regionalnie raczej i widzę te rozczarowanie na jego twarzy, bo gość myślał że z takim bagażem musiałem zwiedzić już z pół Europy :P No dobra, jadziemy zatem i szukamy. Wyjechałem za Wykrot i była taka górka z której grzechem było się nie rozpędzić. Prędkość na zegarku oscylowała wokół trzydziestu paru kilometrów na godzinę, co z tym obładowaniem było niezłym osiągiem. Chyba diabeł mi wtedy podpowiedział, żeby zwiększyć bieg z drugiego na trzeci, czyli ten najwyższy "duży" bieg. Kliknąłem i czuję, że pedałuję w powietrzu, a łańcuch klinuje się między zębatkami z mega nieprzyjemnym zgrzytem. Cieszyłem się tylko, że nie wywaliłem się na "głupi ryj", bo to było wybitnie głupie. Szybko na pobocze i badam sprawę. Nie dość, że czasu i tak już mało, to teraz problem techniczny, z którymi nie jestem za pan brat zbytnio. Łańcuch wydawał się cały, ale tak wbił się między przednie zębatki, że ani drgnie. Plastikowa obudowa kasety też nie pomagała w reparacji. Przechyliłem tylną przerzutkę, łańcuch złapał luz i siłą wyszarpałem go na wolność. Wrócił na swoje miejsce na zębatce, a ja na siodełko, czując wielką ulgę gdy znowu dało się jechać. Mimo brudnych paluchów i niepotrzebnie straconego czasu, morale nie ucierpiało, choć był moment w którym myślałem, że ten łańcuch stamtąd w jednym kawałku nie wylezie. Taka nauczka w sumie może się przydać na przyszłość. Dobra, to teraz już aby szybko coś znaleźć. Wokół szosy wszędzie jakieś pola, domy, posesje. Żadnego sensownego zjazdu. Zaczął się las. Mignęła mi jakaś leśna dróżyna po lewej, ale zignorowałem ją i pojechałem dalej. Kilkadziesiąt metrów dalej coś mnie tchnęło i zawróciłem się do niej. Las po kilkudziesięciu metrach zamienił się w jakiś nieużytek, na którym niedaleko rósł pas kilkumetrowych drzew i krzaków. Myślę se że tak se, ale podjechałem do nich. Zatrzymał mnie strażnik.


Za nieużytkiem było pole a na niej krowa w liczbie sztuk jednej. Czyli ktoś tu musi czasem zaglądać, i teraz szybki rachunek czy ryzykować, czy też nie. Wolałbym gdzie indziej, ale wiadomo co gdzie indziej? W ogóle nie wiadomo. Zostaję.





Jeszcze miesiąc temu można by było eksperymentować o tej porze, w trzecim tygodniu sierpnia - już nie bardzo. Miejsce jednak zaczęło zyskiwać z każdą chwilą. Osłonięte z dwóch stron, z tyłu las, było całkiem dobre.







I tak, w końcu zrobię dziś ognisko. Musiałem toporkiem wykarczować trochę teren z traw i nazbierać kamieni z drogi, ale dziś nie będzie siedzenia po ciemaku. Gdy tak sobie wszystko organizowałem, kątem oka zarejestrowałem ruch. Patrzę, a ktoś na rowerze podjeżdża z tyłu, tam gdzie stała sobie krówka. Pierwsza myśl że pewnie przypał i ktoś mi przyjechał o tym powiedzieć, ale osoba z roweru zsiadła i coś tam majstruje koło tej mućki. Oczywiście zobaczyła mnie i mój namiot, ale nie podeszła. Zdecydowałem, że to ja wykonam ruch i podejdę (do płota). Osobą okazała się kobieta tak koło sześćdziesiątki, w chuście na głowie, no wypisz wymaluj "baba ze wsi" ;) Podszedłem, przywitałem się i mówię w czym rzecz, czy nie problem że chcę tu noc spędzić, bo rowerem jeżdżę po okolicy. Pani okazała się bardzo sympatyczna, a przyjechała do krówki po mleko. Nie widziała żadnego problemu w moim noclegu, zresztą było to pole niczyje, przestrzegła tylko że czasem młodzi gniewni driftują (tego słowa nie powiedziała, a chyba bym się kopytami nakrył gdyby tak było) po tym polu po nocach, więc żebym uważał. Pole jednak było fest zarośnięte, co dobrze wróżyło na noc. Podziękowałem, życzyłem dobrej nocy i poszedłem robić swoje. Czyli rozpalać ogień. Poczekałem jednak aż pani odjedzie z wiaderkiem, żeby nie było że piroman jakiś. Można było poczynać.




Zaczynało zmierzchać:






Ogień za to się rozpalał:







Dym snuł się po całym polu jak mgła. Było cicho i spokojnie, choć jakiś samochód przejechał po niedalekiej dróżce, tej z której przyjechałem, tak jakoś ostentacyjnie wolno i zatrzymał się jakby kogoś szukał. Chwilę postał i ruszył. Dość dziwne, ale niegroźne.



Zjadłem coś na ciepło i można było pogapić się na płomienie. Obok coś hałasowało. Za krzakami. Pierw się trochę zląkłem, bo hałasowało coś dużego, ale to krówka przyszła i kręciła się tam, pewnie zaciekawiona co to się tu dzieje za płotem. Potem usiadła i słyszałem tylko jak parska czasem, i tak sobie siedzieliśmy każde. Osobno, ale w sumie razem.


Nie wiem jak ona, ale ja niedługo potem poszedłem na spoczynek. To był długi dzień.












Kolejny dzień zapowiadał się dobrze. Zrobiłem użytek z utensyliów zabranych z domu specjalnie na tę chwilę.



Tak. To jest zabezpieczony rower

 Na ognisku ugotowałem wodę i zaparzyłem herbatę. Niby nic, a jakże dobrze było siedzieć w otoczeniu lasu i pić ten typowo domowy napój. Tak dobrze, że dziś nigdzie się nie spieszyłem. Pojadę, kiedy na spokojnie zjem, wypiję, posiedzę, a nie od  razu po przebudzeniu pakowanie się z jednoczesnym śniadaniem. Wcześniej, po drodze na ogniskowy chrust, spotkałem Panią od Krówki. Spytała się jak noc, czy driftowali, i skąd jestem. Ona przyjeżdża tu do swojej jedynej mućki po mleko po dwa razy dziennie. Chwilę jeszcze pobajerzylim i pożegnalim się. Po tym wszystkim można było się zbierać.



Krówka to ta biała kropka. Nie przyszła się pożegnać :(








I znów w drodze i znów szeroko otwierał się kurpiowski step. Licznik pokazywał bodajże sto osiemdziesiąt kilka kilometrów. Lasy zamykały widnokrąg w oddali, a wokół królowały pola, często z wyrośniętą już kukurydzą. Teraz już droga wypadała mi prosto na północ, przez tak malownicze nazwy jak Cięćk, Gawiak czy Dudy Puszczańskie.











Stuknął i dwusetny kilometr.

We wsi Warmiak ( :) ) skręciłem jednak jeszcze na wschód. Tu znów bardziej lesisto, a gdzieś tam mignął mi widok którego bardzo mi w tej krainie brakowało i już nie spodziewałem się go ujrzeć:


Prawdziwy, prawilny, biało - czerwony polski bocian narodowy. Jedna jedyna sztuka jaką zobaczyłem podczas całego wypadu i jeśli nie odleciał, to może coś mu było, ale wyglądał zdrowo, jak na schabowym i bigosie chowany. Bardzo miły widok i aż się lepiej jechało.








Interesowała mnie wieś Leman. Mój dobry znajomy ma taką ksywę, i oczywiście chciałem sfotografować się przy tablicy i wysłać mu smsa z tekstem typu "hehehe patrz gdzie jestem hehe".
Droga do Lemana nie była jednak usłana różami:






Malownicza, owszem, ale bite dwa kilometry prowadziłem rower, bo nie szło jechać na tym piachu. W końcu jednak, alleluja:


Od razu poszedł sms, i oczywiście odpowiedź "ehhehhehaha". Czyli był poziom. A w samym Lemanie bardzo ładnie:






Pod nim uciąłem półgodzinną przerwę, ciesząc oczy krajobrazami, pośród których w 1920 roku rozegrała się Bitwa pod Lemanem.






Dopiero teraz w domu przy tekście i dokładnych mapach zauważyłem, że ów Leman znajduje się w województwie Podlaskim :) Idzie to już zresztą poznać po samym kościele. Nawet nie wiedziałem kiedy opuściłem Mazowsze i Kurpie, myślałem, że to było gdzieś w okolicach tych zdjęć:



Zmyliłeś mnie, panie żurawiu






Całościowa mapa trasy na Kurpiach


Potem już nie miało się wątpliwości, że opuściło się ten region:



                                                 
                                                                                                   MAZURY

Przejście między województwami i krainami było bardziej wyraźne niż przekroczenie granic niektórych krajów. Pola i dalekie ściany lasów ustąpiły miejsca zwartemu, wysokiemu borowi i nie szło już mieć wątpliwości, gdzie się znajdowało.




Puszcza Piska robiła wrażenie. "Moje" rejony wprawdzie nie różniły się jakoś zbytnio, ale tu wszystko było większe i potężniejsze. Czuło się że to nie byle las, ale pozostałość czegoś co kiedyś pokrywało ogromne obszary tej części Europy - Puszczy Galindzkiej.

Zielona kropka to Puszcza Piska w porównaniu do Galindzkiej. Kiedyś to było.

Aż ciężko pojąć ogrom jaki zajmowały niegdyś tereny Puszczy, bo nawet dzisiejsze jej skrawki, jak Piska, są rozległymi kompleksami w których można przepaść bez wieści.
Miałem do wyboru, dalej jechać przez las, czy uderzyć w coś pomiędzy. Uznałem, że po lasach się jeszcze najeżdżę, więc poszła opcja numer dwa. Nomen omen, droga poprowadziła mnie do miejscowości o nazwie Wielki Las, która z lasem nie miała zbyt dużo wspólnego :)


Duży las zaczynał się zaraz za Wielkim Lasem i po paru kilometrach śródleśną szosą dojechałem do miasteczka Wiartel i poczułem się jak w jakimś Saint Tropez. Oczywiście było to Saint Tropez na miarę naszych, mazurskich możliwości małego miasteczka, ale po absolutnej pustyni i naturalizmie Kurpi, nietkniętych nic a nic czymś takim jak turystyka, tu było jak w kurorcie. Dużo samochodów z rejestracjami przeróżnych województw a z nich gdzieniegdzie muzyka taneczna, i tylko zatrzymałem się w sklepie i poleciałem dalej. Sama miejscowość oczywiście ładniutka i w niej zaczęły się jeziora.


Na wodę znów patrzyłem pożądliwym wzrokiem, ale wszystkie nadające się na postój miejsca były brutalnie pozajmowane przez ludzi i samochody. Trudno, musiałem obejść się smakiem, ale w końcu gdzie jak nie tu szukać podobnych okazji. A ta nawinęła się już kilometr od Wiartla. Znów las po obu stronach, ale po lewej przebija się coś świetlistego. Pierw od razu chciałem przełąjem tam podążyć, ale uspokoiłem się i słusznie, bo za chwilę był dogodny zjazd, z którego skorzystałem.









Tu sobie odbiłem, bez szaleństw jednak. Do wody mam należny szacunek i starczy mi mała runda kilkanaście metrów od brzegu. Najważniejsze, że człowiek czysty i zadowolony. Na brzegu uciąłem sobie jeszcze pogawędkę z brodatym i brzuchatym panem koło 60tki, takim w typie nauczyciela liceum ogólnokształcącego, którego zaciekawił mój wielbłąd na dwóch kółkach. Sam by się wybrał na taką wycieczkę, ale ukryta między drzewami żona stawiałaby zacięty opór, jak to ładnie ujął :) Miła pogawędka, po której byłem gotowy jechać dalej. Jeziorko te wydawało mi się całkiem duże (może przez niedobór ich na Kurpiach), na mapie jednak nawet nie opłacało się go nazywać, przez co dopiero w domu dowiedziałem się, że było to Jaśkowo Duże. Czyli duże jednak było ;)

Żegnamy Jaśkowo (Duże)

Chwilę za Jaśkowem wpadłem do Szerokiego Boru, w którym odbiłem na prawo, i dalej lasem wprzód. Prowadził mnie kruk:





Po kolejnych kilku leśnych kilku kilometrach, drogę przecięła mi ruchliwa droga nr. 58. Przeciąłem z kolei ja ją i ponownie wjechałem między drzewa. Mimo że było pięknie, puszczańsko, to trochę zatęskniłem za Kurpiami, ich polami i kapliczkami. Wrócić jednak nie szło, a zobaczywszy jaka droga czeka mnie tym razem, zatęskniłem podwójnie:


Znów setki metrów prowadzenia bajka z okazjonalnymi zjazdami. Plan na dziś - chciałem wyjechać w końcu z tego lasu i w okolicach pobliskich Wejsunów (cóż za ciekawa nazwa o pruskiej etymologii) poszukać miejsca na rozbicie się. Było już dość popołudniowo, słońce przebłyskiwało gdzieś w okolicy środka drzew, a ja dalej szedłem i szedłem. Po kilkudziesięciu minutach droga poprawiła się na tyle, że można było pojechać. Z oddali dochodził już stłumiony szum, co oznaczało, że zaraz będzie wyjazd na asfaltówkę - i faktycznie. Dotarłem do szosy i droga do Wejsun była prosta i niedaleka, góra dwa kilometry. Już miałem naciskać pedał, gdy coś wpadło mi do głowy. Po co mam jeździć i szukać, a szukania na pewno będzie sporo, jakiegoś miejsca, gdy od paru godzin jestem w bardzo dobrym. Serio, las był tak przytulny, bez kręcących się dookoła ludzi, bez jeżdżących wokół samochodów.
Cofnąłem się od drogi i znów podążałem leśną drogą, ale odbiłem w mniejszą ścieżkę, rower zostawiłem przy niej i wszedłem między drzewa poszukać w miarę płaskiego miejsca. Znalazłem coś niezłego za lekkim pagórkiem, który oddzielał mnie od ścieżki. Po kilkunastu minutach obóz był praktycznie gotowy:













Okno na (leśny) świat

Gdybym jednak pojechał do Wejsun, prawdopodobnie krążyłbym i na goglemapsie wyszukiwał jakichś ścieżek i zakątków, a tak, mogłem sobie siedzieć, poczytać książkę i patrzeć jak pomału słońce kurczy się, a las gaśnie. Dziś nie planowałem ogniska. Było sucho i nie chciałem ryzykować. Poza tym dobrze wiedziałem, że samotne siedzenie w głębi lasu nawet przy ognisku to tylko dla największych leśnych kotów, do których jeszcze trochę mi brakowało ;) Natenczas było bardzo spoko - nie musiałem martwić się o ewentualnych przeganiaczy jak każdego poprzedniego wieczoru (serio, wizja pakowania całego obozu kiedy się ściemnia i szukania nowego miejsca to był hardkor), leśników i zwierząt w ogóle się nie bałem - tych pierwszych nie spotkałem nigdy przez lata jeżdżenia po lasach to i teraz raczej nie spotkam. Obawiałem się tylko własnej wyobraźni. W coraz bardziej ciemnych przestrzeniach między drzewami zdążyłem zaobserwować coś na kształt twarzy trolla, która patrzyła prosto na mnie i obóz. Wrażenie było na tyle nie dające spokoju, że poszedłem spotkać się z nią face to face. Oczywiście twarz trolla okazała się zbitkiem gałęzi kilku choinek, ale co złego, to jej :)





Zadziwiające, jak las z azylu zrobił się w kilka chwil miejscem niepokojącym i niegościnnym. Wlazłem do namiotu i mało co się ruszałem i nie zapalałem nawet kempingowego światełka. Mimo to było cicho, ciepło i odpoczywałem. Mech na którym rozbiłem namiot dobrze izolował od ziemi ale znalazło się w nim kilka badyli, które pilnowały by za wygodnie nie było. Gdy tak kontemplowałem ten spokój, nie wiem czy mi się wydało, ale usłyszałem jakby cichy gwizd. Jakby ktoś szedł gdzieś tam i gwizdał. Kurde. Uspokoiłem się, że całkiem niedaleko była ścieżka którą przyjechałem i ktoś mógł po prostu sobie nią iść i gwizdać, bo też mu się tu podobało, i jakoś to przetrwałem. Za chwilę znów zapadła uspokajająca cisza. Zasnąłem.
















Noc, mimo paru leśnych strachów, zleciała dobrze. Las znowu odzyskał fizys dobrego wujka i po szybkim śniadaniu zacząłem się zbierać.

Ścieżka, z której w nocy dobiegał gwizd


Droga na Wejsun stała przejazdem. Skorzystałem, i po chwili lasem, w końcu wyjechałem na o wiele bardziej otwarte tereny:






Cudownie było tak wyjechać na pole. Las zostawiłem za sobą, niby armię w pełnym szyku:


Wcześniej jednak uwiodła mnie droga gdzieś w bok, coś tam spodobało mi się na papierowej mapie i tam zachciało mi się podążyć. Strzał w dziesiątkę to nie był, ale też i bez pudła.








Ośrodek dla zroweryzowanych, czyli po prostu Wioska Rowerowa. Nie miałem pojęcia że coś takiego istnieje dopóki nie poinformowały mnie o tym tabliczki nieopodal, więc udało się fartownie trafić. Ciekawe miejsce, szczególnie dla kogoś kto przybył tu na dwóch kołach - niestety było trochę pustawo, może z racji pory, bo było wcześnie, a może wszyscy byli gdzieś w trasie? Miałem naiwną wizję że spotkam jakiegoś prawdziwego Rowerzystę przez duże R i usłyszę opowieści o podbojach Kazachstanu wysłuchanych przy browarze, ale nie tym razem ;) Jakiś skacowany warszawiak z piwnym brzuchem za to zagaił gdzie najbliższy sklep znajdzie, i to tyle z interakcji w Rowerowej Wiosce.




Wtyłzwrotłem po raz kolejny i pojechałem prosto do Wejsun, mazurskiej wioski o pruskich korzeniach, sądząc z nazwy.



Akt tworzenia na żywo








Bardzo sympatyczna miejscowość z ładną kościelną wieżą i klasycznymi mazurskimi chatami (choć po prawdzie niektóre pasowałyby doskonale i na Kurpiach). Uzupełniłem w sklepie zapasy wody i jedyną chyba drogą wyjazdową Wejsuny zacząłem opuszczać.

Jaskółek pełno było w obu krainach, co ogromnie cieszyło

Jeszcze dobrze nie wyjechałem poza wiejskie rogatki, gdy coś skupiło mój wzrok i spowodowało szybsze bicie serca.







To nie ulegało wątpliwości.


Kitku na drodze. Wstrzymać ruch drogowy w promieniu dziesięciu kilometrów przynajmniej. Chwilę postał i tak patrzył na mnie, ale w końcu czmychnął w przydrożny krzak. Ja poszedłem za nim. To nie było bezpieczne miejsce dla małego kotka, taka kępa, która okazała się zarośniętym, starym pniem dębu. Zajrzałem do środka i co widzę?


Dwa. Małe. Czarno białe. Kitku. Rodzeństwo mieszkające w takim miejscu. Niby uciekały, ale za chwilę podchodziły szczebiocząc. Nie dały się jednak dotknąć, zachowywały bezpieczny dystans. To z pewnością nie było dla nich odpowiednie miejsce. Takie szkraby obok drogi, która po prawdzie ruchliwa nie była w ogóle, ale nigdy nie wiadomo. Zrobić nie można było nic, bo co? Mogłem tylko zaszkodzić. Cóż, pozostało mi tylko życzyć im szczęścia i tego, żeby gdzieś tam w pobliżu kręcili się ich rodzice. Mam nadzieję, że maluchy są całe i zdrowe gdziekolwiek są. Musiałem jechać dalej.






Droga wiodła mi bowiem ku największemu zbiornikowi wodnemu w kraju. Tak, chciałem w końcu zobaczyć słynne Śniardwy, króla jezior polskich, wodnego cesarza.. ok, mniej gadania, więcej jechania.




Byłem już bardzo blisko. Ciekawa świadomość, że gdzieś tam za rogiem czaił się ten jeziorny gigant.. okej, miało nie być w ten sposób, ale to był faktycznie jeziorny gigant i czaił się właśnie za Niedźwiedzim Rogiem, do którego właśnie podążałem. Wioska przywitała mnie pierw obejściem z absolutnie ciekawą stodołą:





Ewidentnie Niemiec płakał jak zostawiał. Co jak co, ale gospodarzyć i budować potrafili. Nie wliczając dachówek, to to zniosło by huragan, i pewnie niejeden metaforyczny zniosło. Niecałą minutę od tego miejsca w końcu się spotkaliśmy.




Nie powiem, kawał jeziora to był. Las na przeciwległej stronie był jakąś wąską, szarą i ledwo widoczną linią. Akweny na "moich" Mazurach równać nie mogły się nic a nic (może jedynie Jeziorak miałby szansę), a mimo to, przysłowiowej dupy jakoś mi nie urwało. Wtyłzwrotłem po raz enty podczas tej wyprawy. Musiałem pojechać indziej. Niedaleko Niedźwiedziego Rogu była miejscowość o mniej barwnej nazwie i stamtąd, według map, widok będzie bardziej na przestrzał. Dojechałem do Głodowa i po chwili błądzenia i jechania na czuja, bez map papierowych i ekranowych, znalazłem odpowiedni spot.


Dwa kilometry dalej, a jaka różnica. Teraz byłem kontent. Teraz miałem przed sobą morze.






Znów wróciłem się do Niedźwiedziego Rogu, ale tym razem po to, by go przejechać.














 Przepięknie położona miejscowość. Ktoś, kto przyjeżdża tu po raz pierwszy z dużego miasta musi łapać się za głowę, gdzież to on się znalazł. Mi również było bardzo blisko do tego wrażenia. Wieś i jezioro uzupełniały się w bardzo ciekawy sposób. Śniardwy było bóstwem dla osad takich jak Niedźwiedzi Róg czy Głodowo, a one oddawały mu cześć i dzięki niemu ludzie tu żyli, czy to z agroturystyki, czy żyznych ziem, nawadnianych przez jezioro. Ja tymczasem znów zapuściłem się w lasy. Tym razem pobłogosławione przez jezioro, bo niby podobne do poprzednich, ale jakoś bardziej żywe, bogatsze, upajające.








Nieoczekiwanie natrafiłem na doskonałe miejsce na postój. Za nic się go nie spodziewałem jadąc głębią lasu:









Widok na jezioro Seksty, które jest tak naprawdę zatoką Śniardwego, a jednak może śmiało uchodzić za samodzielny zbiornik

Ewidentnie tu biwakowano, ale było czysto i schludnie, bez śladu śmiecia, a tym samym pusto i cicho. Popływałem i nawet zastanawiałem się czy nie zostać tu na noc, ale znalazłem haczyk. Przybity do drzewa obok rzecznego ujścia w postaci regulaminu, który jasno zaznaczał że jest to teren prywatny, na który trzeba się meldować jeśli chce się tu zostać. No jak to tak :( A gdyby tak trochę na dziko? :) Z taką myślą opuściłem ów kemping by dojechać do najbliższej osady, uzupełnić braki w wyposażeniu i ewentualnie tu powrócić. Skierowałem się w stronę Kierzka.

Aż chce się jechać do Kierzka dzięki takiej tablicy


Po drodze zauważyłem dość zatłoczony kemping, który był bliźniaczo podobny do tego którym przed chwilą się zachwycałem. Na goglemapsie widniało, że oba miejsca miały jedną nazwę, czyli były jednym i tym samym "ośrodkiem". Tu pełno ludzi, tam nikogo, o co chodzi? Nie dowiedziałem się, ale odpuściłem powrót. Znając życie po zainstalowaniu się tam ktoś by przyjechał, wypytał, wy.. prosił. Za pięknie tam po prostu było. Znajdzie się coś innego po drodze.











Kościół ten jest widoczny z brzegu kempingu, na którym jednak nie zostałem

Podążałem teraz na pewien punkt widokowy, z którego ponoć Śniardwy wygląda najlepiej. Dojechałem do miejscowości Zdory. Ładna, wręcz agroturystyczna wioska, która bardzo korzysta na bliskości wielkiego jeziora. Przejechałem ją całą i lekko pomyliłem drogę, więc klasycznie wtyłzwrot. Przed chwilą podziwiałem jak ładnie śliwki urosły na drzewie i teraz jechałem pod nimi. Coś mi podejrzanie zabrzmiało gdy przejechałem też po nich, ale kto by się tam przejmował. Zaraz znów zobaczę te wielkie lustro wody. Droga wyprowadziła mnie na piaszczysty odcinek, z którego można było zobaczyć Zdorską panoramę:




Gorąc była olbrzymia, na takim odsłoniętym terenie jeszcze bardziej odczuwalna, do wody zatem jak najprędzej. Po kilkunastu metrach czuję, że coś jest nie tak. Pierw jeszcze się łudziłem, parłem wprzód, ale manualna inspekcja nie pozostawiła wątpliwości. Guma, kapeć, flak, zwał jak zwał. Jeszcze przez chwilę naciskałem oponę jakby zaklinając rzeczywistość, ale była ona bezwzględna. Opona była miękka i nie dało się na niej jechać. Zrobiło się jeszcze goręcej :) Pozytywy znalazłem dwa - jednym było to, że była to przednia opona, a drugim, że miałem w jukach kupiony specjalnie na podobną okazję niezbędnik wyposażony w narzędzia. Zacząłem prowadzić rower przed siebie, ku dość dalekim drzewom, po drodze zerkając na licznik, na którym:



Na którym wybiło w takich okolicznościach przejechanych trzysta kilometrów. Fajny jubileusz, nie? :) Ducha jednak nie traciłem, mimo że to było uczucie z gatunku zupełnie podcinających skrzydła. Nagle z jazdy i zmieniających się co chwila krajobrazów zostało tylko prowadzenie tej rowerowej kaleki i wszędzie wydawało mi się cholernie daleko. Znalazłem zacienione pobocze, wywaliłem z bagażnika cały mandżur i zacząłem operację. Teoretycznie wszystko było okej - po prostu odkręcę koło, załatam dętkę, napompuję i pojadę dalej. W ręce dzierżyłem naprawnik i przystąpiłem do dzieła. Po pięciu sekundach wiedziałem, że nic z tego. Naprawnik był jakości adekwatnej do ceny - z przesyłką kosztował mnie 6,50, a śruba była zamontowana na amen, nie do ruszenia w tych warunkach. Mogłem tylko uszkodzić jej gwint, bo naprawnik tylko do tego był akuratny. Teraz już poczułem się kiepsko.


Tak kiepsko, że odechciało mi się wszystkiego. Niby mogłem doprowadzić rower tam gdzie chciałem i jakoś spędzić czas, ale co potem? Po drodze mijałem jakieś obozujące tu rodziny z samochodami i może uzyskałbym pomoc, narzędzia, ale nie chciałem przeszkadzać ludziom w letnim relaksie nad wodą. Postanowiłem wrócić do Zdorów i tam popytać o pomoc. Na powrót załadowałem wszystko na rower i wróciłem te dwa albo trzy kilometry pod bijącym słońcem do wsi. W niej podjechała do mnie dwójka starszych rowerzystów, facet i kobieta, i się patrzą. Mówię, że no pech, kapeć, ale ci coś nie bardzo. No tak, niemieccy rowerzyści :) Przeszliśmy na angielski i ci pytali się jak dotrzeć tam gdzie ja wcześniej chciałem. Wskazałem drogę, jeszcze chwilę pobajerzylim, spytałem jak im się tu podoba (że też miałem czelność :)), oni że bardzo i bardzo mi współczują wypadku, no i pożegnaliśmy się. Zajechałem do sklepu. W sklepie spytałem kto mógłby mi pomóc, ale pani nie wiedziała. Kupiłem loda i usiadłem pod parasolem. Pomyślałem że zadzwonię do kumpla, tego którego ksywą nazwali wieś na Kurpiach i przynajmniej się wyżalę :)

- Rower mi się popsuł, wszystko do dupy, będę pchał go do Giżycka najpewniej dwadzieścia kilometrów.
- A wiesz w którym miejscu masz dziurę na dętce?
- Chyba tak, bo jeszcze w bieżniku mam tę **!#@ śliwkę.
- No to wcale nie musisz odkręcać koła.




Miał rację. Wystarczyło przecież wyciągnąć z opony ten kawałek dętki i wtedy załatać. Miałem łyżki, klej i łatki, zrobiłem z nich użytek. Potem napompowałem. Opona była gotowa do jazdy. Jak mówiłem, z problemami technicznymi nie jestem za pan brat, ale to było tak do domyślenia się, że chyba przez ten stres tego nie zrobiłem.

Zaraz będę leciał

Oczywiście bałem się że zaraz powietrze mi jednak zejdzie, te trzymało się jednakże dzielnie i jechałem. Cóż za uczucie, prawie jakbym leciał. Bez cienia przesady. Leman dostał potem należytą nagrodę w postaci wybranego kebabu. Kolejny raz przejechałem słoneczne pustkowie z widokiem na Zdory, teraz jednak w szampańskim nastroju, i w takim też w końcu przyjechałem na Szeroki Ostrów, prawie że wyspę na Śniardwym.


Prawie-że-wyspa ta była dość pokaźnym wzgórzem, z którego rozciągał się taki właśnie widok. Tu Śniardwy już dobitnie pokazywało, że żadnym oczkiem wodnym ono nie jest. Chwilę poszukałem odpowiedniego miejsca i najlepsze, pod drzewami były już zajęte przez dwa kampery, więc zostałem na samym szczycie wzgórza i tam zacząłem się rozbijać. Dziś nie chciałem już przejechać i przejść żadnego dodatkowego kilometra.













Rozbiłem się, rozgościłem, i poszedłem pozbierać trochę materiału na ognisko. Nie było to łatwe zadanie, bo dosłownie każde chaszcze dookoła wzgórza były zamienione na wychodki. Czy ludzie nigdy się nie nauczą? Kur*a, nie mogę zrozumieć - przyjeżdżają by cieszyć się tym wszystkim, więc chyba są jakoś elementarnie uwrażliwieni i wiedzą, że po podtarciu dupy, gdy wyrzucą papier to on magicznie nie zniknie tylko tam będzie, i to będzie długo zanim samoistnie się rozłoży, burząc przy tym estetykę i szkodząc środowisku. A wystarczyłoby zabrać nóż, wykopać niedużą dziurę, papier włożyć, zakopać, i było by milej i przyjemniej. Niestety, ludzie mają to w dupie. Takim dupom życzę ugryzienia przez jakieś leśne zwierzątko. Wróciłem na wzgórze, na którym zaczynało się robić nastrojowo:












Szkoda, że aparat w moim telefonie to taka padaka. Tu przydałaby się jakaś lustrzanka z dobrym obiektywem, by wydobyć z tego zachodu słońca to co najlepsze. Ktoś chyba o tym wiedział, bo zaraz potem na górce pojawili się prawdziwi fotografowie:


Oj, jak romantycznie, i serio nie naśmiewam się. Młoda para będzie miała naprawdę fajną pamiątkę z tej sesji.







Słońce znikło z klasą. Widziałem sporo osób które i na "moim" wzgórzu, jak i w innych miejscach stały w ciszy, bezruchu i patrzyli na widowisko. Każdy jakby na chwilę odrzucił wszystkie swoje problemy, sprawy życia codziennego, całe te codzienne zabieganie, i poświęcił to na minutę patrzenia w zupełnym milczeniu na znikające za horyzontem bóstwo.



 Oddali słońcu należną cześć, a potem w kilku miejscach zapłonęły ogniska. U mnie również.







Zjadłem coś z ognia, pogrzałem się przy nim, a gdy dogasał walnąłem się na karimacie i w wygodnej pozycji obserwowałem niebo. Gdzieś tam nisko już wchodziły do gry Plejady, więc jasne było, że lato jest już na ostatniej prostej. Mimo to dawało do pieca i jesień jeszcze musiała odsiedzieć swoje w poczekalni. Miejsce było stworzone do obserwacji spadających gwiazd. Szkoda, że Perseidy już się wylatały i nie szło już nic zauważyć. Jednak mrowie gwiazd i pas Drogi Mlecznej robiły robotę jak należy. Koło północy zwinąłem się do namiotu, uczciwie zmęczony po całym dniu.




 Noc miała swój zimny moment nad ranem, jednak nie trwał on długo i dało się przeżyć do rana. A rano:

 '



Przeszło mi na myśl, czy może nie zostać tu jeszcze na dzień i kolejną noc, ale zaniechałem ten plan. Miejsce było wybitne, ale za dużo kręciło się tu osób. Wczoraj wieczorem na wzgórze przyjechali młodzi Niemcy (bardzo kulturalni, żeby nie było), przed nimi przewinęły się przynajmniej ze dwa inne samochody, a pod wzgórzem było małe miasteczko namiotowe, i tak to wyglądało. Wieczorem owszem, w sumie spoko że nie było się samemu, ale w dzień to jak na Marszałkowskiej czasem. Pakowanie. Pożegnałem górkę, widok, z Niemcami również, życząc im fajnego pobytu, no i znowu na drodze.







Tylko niektóre konie zostały prawilnymi grunge'owcami




Oho, takiego czegoś nie mogłem odpuścić:








Kolejne miejsce na biwak, o którym świadczyły zagaszone ogniska. Jechałem dalej.








Śniardwy nie dawało o sobie zapomnieć. Co chwilę prześwitywało skądś i przypominało kto tu rządzi, jednak na wszystko przychodzi czas. Spojrzałem na mapę i wiedziałem że odbijam tak, że już się nie zobaczymy. Przyjęło to na spokojnie i na odchodne dało ładny pejzaż:



Potem droga powiodła przez nadjeziorne miasteczko z ciekawym kościółkiem:


A potem znowu w las:




Czułem się w tym lesie jak w jakimś w Górach Skalistych. Było żywicznie, barwnie, tak leśno-pierwotnie, jakbym był w Puszczy Galindzkiej w czasach jej świetności. Puszcza Galindzka, Góry Skaliste, skąd ta rozbieżność? No po prostu żywioł boru panował tu w najlepsze, jego esencja, i to się czuło. Zupełnie inny las niż też w którym jechałem po wkroczeniu na Mazury. Nie czuło się tu ręki człowieka.






Jakaś tabliczka przykuła mą uwagę. Leżała na na ziemi i wskazywała jakiś kierunek. Równie dobrze ktoś mógł ją postawić w jakimkolwiek miejscu, nie brak przecież takich gagatków, jednak ja dałem się skusić. Tabliczka pokazywała bowiem drogę do grodziska nad jeziorem Tyrkło. Must have, jak to mówią. Skorzystałem, a jakże.


Pożałowałem tego wyboru. Droga wiodła się bez końca i była uciążliwa, wyjeżdżona przez ciężki sprzęt do prac leśnych. Były duże wahania w budowie terenu, co też nie pomagało. Dwa razy pomyślałem żeby wracać, ale jak już pojechałem tam, to musiałem dojechać, choćbym miał po drodze nocować. Kapitulacja byłaby dyshonorem. W końcu natrafiłem na coś, co przypominało pole bitwy, i też nim było. Wycięte wzgórze, na którego czubku sterczało rozpaczliwie kilka drzew. To gdzie te grodzisko, sobie pomyślałem?


Dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, że właśnie na grodzisko patrzę. Pewnie tylko interwencja jakiegoś konserwatora leśnych zabytków ocaliła to miejsce od rzezi. Oprócz dużego smutku pozostało mi tylko wskoczyć między te ocalałe drzewa i obadać te niegdyś ważne miejsce. Między nimi nadal było pięknie, a widok, jaki się stamtąd rozpościerał, zaparł mi dech.



A cóż to?








Jakiś schron też tam był, ale nie odważyłem się wejść. 

Zdumiało mnie, jak tak nikły bastion przyrody i historii potrafił bronić się tak zaciekle. Oczywiście gdyby nie pomoc odpowiednich ludzi, już dawno miejsce zostało by "zaorane" i zrównane z ziemią.  Chwała im.

Ostańcy

Pożegnałem się z grodziskiem z nadzieją, że gorzej niż jest już nie będzie, i wróciłem na główny szlak.











Podążałem leśnym duktem wzdłuż jeziora Tyrkło, aż dojechałem do jego krańca. Na mapach widziałem że jest tam kemping, i oczami wyobraźni już widziałem te samochody i tych ludzi, ogrodzenia i resztę tałatajstwa (nie wliczam do niego ludzi, żeby nie było! ;) Dojeżdżam tam, a tam:









Pusto, kolorowo i wesoło. Przy zjeździe była normalna, asfaltowa droga dobrej jakości, więc tym bardziej dziwiła dziewiczość tego terenu i to, jak tam było CZYSTO. Tak, czysto! Żadnej butelki, papierka, plastiku, na całej kempingu powierzchni. Nie było też przybitych do drzew żadnych haczyków że tak, siak, owak. Coś pięknego.





Oczywiście hop do wody. Tu człowiek nie musiał martwić się czymś takim jak brak dostępu do niej. Kraina Tysiąca Jezior zobowiązuje, i tu się to naprawdę czuję, bo jedno jezioro się kończy, zaczyna się następne. I tak dalej. A mi dalej było w drogę. Po trochu wyjeżdżałem już z kompleksów leśnych, z tych pogalindzkich pozostałości.  Wieś Cierzpięty stała właśnie na skraju lasu, pomiędzy tak, nad kolejnym jeziorem.









Pięknie położona, niezbyt ładna polska wieś, oszpecona szarymi kanciakami "słusznie minionej" epoki. Gdzieś tam stało coś chatopodobnego, ale ginęły w bylejakości pozostałej zabudowy. Przestrzeń się otworzyła i chwilami nawet miałem przebłyski z Kurpi:







Ewidentnie jednak teren był pofalowany i o czysto rolniczej proweniencji:



Niedaleko spotkałem dość osobliwą kapliczkę. Ciekawe, czy przyjęłaby się na Kurpiach, bo wyglądało tak jakoś surrealistycznie w porównaniu do innych:



Na czubku głazu wtopione w niego było.. co? Jakiś wazon, urna, element dzwonu? Do teraz się nie dowiedziałem, ale jakoś i nie szukałem rozwiązania tej zagadki. Dalej też było ciekawie:






To chyba jeszcze pozostałość z czasów, kiedy w gorące dni chłopi uciekali z pól w obawie przed Południcami. Pozostałość z tamtych wierzeń znaczy się. Robi wrażenie i dziś. Dalej droga wiodła nadal przez takie klimaty.







Po lewej zaczynały wyglądać strzechy domów  Marcinowej Woli. Tu już mogło się podobać. Malowniczo położona w dolinie, żywo przypominała jakąś średniowieczną wioskę, i może układ domów i stodół właśnie taki był.









W samej wiosce największą atrakcją, choć to zapewne nieodpowiednie słowo, był pierwszowojenny cmentarz żołnierzy rosyjskich i niemieckich. Za bardzo nie było gdzie zaparkować więc tylko pstrykłem foto i pojechałem wzdłuż wsi.




Za wsią coś niesamowitego, coś czego się nie spodziewałem:





Kolejne jezioro :) Przede mną jednak coś innego:





RTCN Miłki, o wysokości 327 metrów. Tak sobie pomyślałem, gdyby nasza cywilizacja upadła i jacyś jej rozbitkowie od nowa próbowali coś tam sklecić na jej ruinach, to za co wzięliby takie konstrukcje? Pewnie za jakieś służące boskim celom albo komunikacji z istotami z nieba, znając ludzką skłonność do ubierania nieznanego w religijne i magiczne przesądy. Ciekaw też byłbym ich min, gdyby dowiedzieli się, że dzięki tej epickiej konstrukcji ich technologicznie zaawansowani przodkowie mogli np. słuchać disco polo i oglądać trudne sprawy ;) Wydaje mi się, że zobaczyłem ten maszt podczas obozowania nad Śniardwym po zachodzie słońca. Pulsował na czerwono gdzieś hen na horyzoncie i obstawiam, że był to właśnie ten, bo kierunek się zgadzał. Za Miłkami Ameryka:


A po Ameryce.. No kto by się spodziewał:










Widoczek na Rydzewo


Niegocin

W Rydzewie poczułem, że jestem nad jeziorami ucywilizowanymi. Skończyły się ciche polany i knieje nieskażone ludziem. Teraz wszędzie tereny prywatne, tabliczki że psy dobre, ale o słabych nerwach i jachty, zamiast dziurawych łódek bujających się przy drewnianych i równie dziurawych kładkach. W Wilkasach to już w ogóle szał i tylko Maryli brakowało:


A przecież jechałem nie gdzie indziej, jak tylko do stolicy Mazur - do której dotarłem i tego dnia zrobiłem tylko te dwa zdjęcia:




Nie to, że Giżycko mi się nie spodobało, wprost przeciwnie. Jakoś jednak nie chciało mi się wyciągać telefonu, a jutro też jeszcze tu będę. Skupiłem się na zjedzeniu czegoś treściwszego, by potem już szukać ostatniego tej wyprawy noclegu. Tak, Giżycko to finał tej wycieczki i serio cieszyłem się, że tu jestem. Było wspaniale, ale te kilometry dały mi w kość, a było ich trzysta siedemdziesiąt parę. Jutro jeszcze trochę pojeździć po mieście, a potem do pociągu i powrót do domu. Przygoda jednak trwała dalej, nie ma to tamto. Trochę miałem zagwozdkę gdzie szukać tego miejsca na obóz, bo miasto było duże, to nie Wejsuny. Goglemaps znów pomógł, i pokierowałem się do podmiejskiego lasu, który na mapie nie wyglądał specjalnie zachęcająco. Słońce już jednak szło w dół zdecydowanie a w parku w mieście nie chciałem ryzykować noclegu. Szczególnie w turystycznym mieście w pełni sezonu. Fleszbeki z Nowej Soli nadal gdzieś tam były obecne. Wszystko inne będzie lepsze. Park na żywo wyglądał o wiele akuratniej.





Typowy miejski park, tyle że obok miasta. Biegacze, kijkarki, rowerzyści i spacerzyści. Był jednak na tyle duży że znalazłem przestrzeń tylko dla siebie, z dala od jego ludzkiej fauny. Wiadomo, że czym ciemniej, tym ta fauna będzie coraz mniej przyjemna i nie chciałem się z nią wtedy spotkać.





Czyli znów noc w lesie. Korzystałem z pozostałego światła i pozwiedzałem trochę, coby wiedzieć gdzie się znajduje. Było fajnie:








Klimat prawie jak u Shreka, więc całkiem swojsko. Wieczorem pewnie będą przeróżne występy, solistów i orkiestr. Gdzieś tam w oddali migali biegacze i rowerzyści, ale miejsce było dobrze wybrane i byłem niewidoczny. Tymczasem, powoli ciemniało. Jak ja to lubię będąc w lesie :)









Wyludniło się też zauważalnie. To znaczy nie widziałem już żadnych ludzi. Ogniska nie rozpalałem, bo mandat od strażników miejskich byłby pewny, gdyby ktoś zgłosił że się pali w miejskim parku. Co by o nich nie mówić, są na pewno bardziej skuteczni niż leśnicy ;) Namiot rozbiłem na jakichś korzeniach, których przy rozbijaniu nie wyłapałem i rano wstałem połamany.






Poza tym, noc spokojna, nie licząc bagiennych plumków i żab grających koncerty. Po pewnej godzinie jednak wszystko ucichło. Leśna cisza nocna, solidarnie przestrzegana mimo wielogatunkowości mieszkańców.  Nad ranem jednak coś do mnie przyszło. Przyleciało wręcz. Pewna myśl. A gdyby.. jeszcze nie kończyć wyprawy? Przez noc nabrałem sił i chęci, choć walczył też rozsądek, że może lepiej nie, bo i tak udało mi się dojechać tu prawie bez żadnych problemów, nie licząc przebitej dętki, więc po co znów kusić los? No i tak chodziłem przed namiotem w lewo i prawo, przechylając na szali za i przeciw.


Jechać, nie jechać.


 Dzień zapowiadał się znów pięknie:



Postanowiłem.

Jadę

Lato jest tylko raz w roku. Póki jest czas, pogoda i chęci, trzeba korzystać.



Chwila moment i już wyjeżdżałem z Giżycka, kierując się w stronę Pierkunowa (kolejna post pruska nazwa?) nad jeziorem Kisajno, tym samym, na którym półtora tygodnia wcześniej doszło do wypadku, którym żył cały kraj i skończył się niestety źle. Pierkunowo miało kilka ciekawych obiektów, ewidentnie po dawnych panach:









Za Pierkunowem mały jubileusz, bo stuknęła mi czwarta setka na siodełku. Tym razem bez niespodzianek, jakie były przy trzeciej setce ;) Załatana dętka trzymała dzielnie i (się) nie puszczała. Nawet nie mogła, bo gdzieś przepadł mi wężyk od pompki i samo zejście powietrza byłoby już problemem.













Zrobiłem sobie chwilę przerwy pod wiatą widoczną na ostatnim zdjęciu. Teraz towarzyszyło mi jezioro Dargin a w planach miałem objechać dookoła cały ten duży akwen, który był podzielony na cztery różne jeziora: Dargin właśnie, Łabap, minięte wcześniej Kisajno i Dobskie. Że im się chciało tak to porozdzielać - zamiast po prostu zrobić jedno epickie jezioro, prawie tak duże jak Śniardwy, to zrobili cztery spore. Tak sobie siedziałem pod tą wiatą, i obok zajechał samochód. Jakiś dość stary, i wysiada z niego facet, też już nie młody. Coś tam pokręcił się przy brzegu i podbija pod wiatę. Widzę, że będzie gadał, i tak też się stało. Pierw coś tam o rower zapytał, gdzie jadę, i w sumie normalnie było. Pa jakimś czasie jednak rozmowa zaczęła skręcać w dość dziwnym kierunku. A skąd ja jestem, ile lat mam, a gdzie pracuję, ile zarabiam, jaki stan cywilny, czekałem aż zapyta czy wolę blondynki czy brunetki, ale gość przebił to przemową że facet w moim wieku to już powinien dawno ustatkowany być, bo inaczej mózg zalewany jest przez pewną substancję, od której faceci głupieją. I nawet zrozumiałbym taką gadkę, spoko, ale typ był jakiś nieprzyjemny, prowadził monolog, okropny rozmówca. Zmieniłem temat na okoliczności przyrody i owszem, on bardzo lubi, bo on w ogóle jest "naturzystą". I zonk, jak to tu rozumieć. Zinterpretowałem że docenia walory krajobrazowe, ale coś zaczął gadać że tam dalej ma taki swój pomost i na tym pomoście to on tam lubi być tym naturzystą. Okej. Do (nie) widzenia, miłego dnia. Nie chodziło o jakieś obawy, bo wrzuciłbym go do jeziora bez problemu, ale skutecznie psuł mi humor tymi tekstami. Jakoś tak przykro to brzmiało. Za chwilę jednak bryza ochłodziła mi głowę kiedy znów byłem na szosie. Są i takie ludzie na świecie, co zrobić, do jeziora nie wrzucisz :)











Okrążyłem cały Dargin, i zostały mi jeszcze trzy jeziora. W Sztynorcie napotkałem na tablice informacyjne, które wskazywały położenie jakiejś "zabytkowej kapliczki" w lasach nieopodal. Oczywiście, że tam ruszyłem.



. Co jakiś czas mijałem kolejne tabliczki, z historią miejsca, czym było, i jechałem do kaplicy rodowej rodziny Lehndorffów, zbudowanej w połowie XIX wieku. Nie miałem wielkich nadziei. Wyobrażałem sobie ją jako coś na podobę kapliczki w Durągu którą odwiedziłem jesienią - niedużego budyneczku, aczkolwiek klimatycznego. Gdy w końcu dotarłem na miejsce, o kurde:



To było raczej mauzoleum, nie kaplica. Ma kształt ośmiobocznej rotundy, zakończonej gwiaździstym sklepieniem. Wokół mauzoleum zalegał cmentarz. Miejsce robiło obłędne wrażenie.



















Choćby dla samego przyjazdu tu warto było znów ruszyć w trasę. Mimo że było letnio i jasno, to i tak wyczuwało się niepokojącą niesamowitość tego miejsca. Na cmentarzu leżeli pracownicy i służący von Lehndorffów, sami oni spoczywali w grobowcu, oczywiście za czasów świetności tego miejsca. W internecie jest zadziwiająco mało informacji na jego temat, o wiele więcej można się dowiedzieć z tych tablic informacyjnych które tu prowadzą. Z tego co pamiętam, mauzoleum zaprojektował jakiś słynny niemiecki architekt, a budowa rozpoczęła się jeszcze za życia fundatorów i była z nimi ściśle konsultowana. Wiele czasu zabrało im zdecydowanie się na ostateczny projekt, którego ruinę można podziwiać do teraz. Pochodziłem jeszcze wokół kaplicy i oczywiście musiałem wejść do środka, bo stała ona otworem.









W środku też robiła wrażenie, szczególnie sklepienie i portlale pod nim (czyli w sumie cały środek, bo praktycznie tylko z tego wnętrze się składało :) Skusiłem się też by zajrzeć między główne drzwi:







Środek był wielkości średniego kościoła. Dało radę dojrzeć kawałek głównego sklepienia, poza tym zniesiono tu krzyże w obawie przed amatorami zbieractwa, były też jakieś narzędzia, bo po latach w końcu zabrano się do przywrócenia życia i świetności dla tego miejsca. Polsko - niemieckimi siłami, co też cieszy.







Ciekawe, gdyby wojenna zawierucha oszczędziła to miejsce, jak by dzisiaj wyglądało? Może połączone siły dadzą tego namiastkę za jakiś czas. Narazie jednak pozostaje miejsce mające swój smutny, ale intrygujący klimat. W nocy pewnie strach byłoby się tu zapuścić, nie mówiąc o spędzeniu jej gdzieś w pobliżu. Pożegnałem von Lehndorffów (jako ciekawostkę dodam, że ostatnia z ich rodu, Vera Lehndorff, to słynna modelka, wystąpiła nawet w bondowskim Casino Royale, a jej ojciec Heinrich uczestniczył w zamachu na Hitlera w Wilczym Szańcu. Vera była swego czasu w Sztynorcie) i ruszyłem dalej. Ku o wiele sielszym krajobrazom.
















Ależ tu było sielsko. Czas zatrzymany. Prawie dopatrzyć się można było von Lehndorffów spacerujących pod tymi drzewami. Pomyślałem, czy by może nie zostać gdzieś tu jeszcze jednej nocy i leżeć ze źdzbłem w zębach, nie martwiąc się o nic, ale odpuściłem. Mimo wszystko już chciałem wracać do siebie.





Za wsią Łabapy zatrzymałem się na dróżce na widok zielonych jabłuszek. Mimo że pewnie typowe papierówki, to zachciało mi się czegoś właśnie kwaskowego zjeść. Stoję pod tym drzewem i jem te jabca, kiedy zobaczyłem nadjeżdżający traktor. Traktor zatrzymał się koło mnie napełniając mnie niezbyt dobrym przeświadczeniem. Pewnie właściciel, czy coś, i będzie pogadanka. Z kabiny spojrzał na mnie umorusany facet po pięćdziesiątce i zapytał, czy chcę naprawdę dobrych jabłek i żebym tote wyrzucił w cholerę. Mówię że no pewnie, a on że za mną. I tak zaczęła się wyprawa po jabłka.



Był moment że byłem całkiem pewien, że prowadzi mnie w jakieś ustronne miejsce i poćwiartuje a rower sprzeda na targu, w takie pole mnie wywiódł. Pomyślałem "a w dupie z tym", i jechałem dalej. Był offroad momentami ostry, aż przeklinałem się w myślach po co się zgodziłem. Jednak odwrotu nie było. Jabłka albo śmierć.



Oczami wyobraźni widziałem te rumiane, czerwono żółte macintoshe. W końcu dojechaliśmy do jabłonek i się zatrzymaliśmy. Jabłkami okazały się również papierówki, ale Jurek, bo tak miał chłop na imię, kazał mi spróbować. Różnica była ogromna na korzyść tych. W ogóle przedstawiliśmy się sobie (nie pan! Jurek na mnie mów. a najlepiej to Ścigany, bo tak mnie tu wszyscy znają) i pogadaliśmy. Jurek Ścigany miał tu swoje kilka hektarów które przepisał jednak synowi, bo on już się swoje narobił, ale jeździć lubi nadal.




W pewnym momencie coś mu błysło w oku, uśmiechnął się porozumiewawczo i zapytał, czy nie mam ochoty na łyczek czegoś mocniejszego. Szczerze, nie miałem. Było za gorąco i gdzie tu jakiś bimber walić, bo tylko tego się spodziewałem. Ścigany jednak tak błagająco na mnie patrzył, iście kot ze Shreka, że przystałem na małego. Ucieszył się niesamowicie, serio, aż kwiknął z radości :) Poleciał do kabiny i wrócił z butlą. Patrzę, a tu zwykła marketowa budżetowa gorzała. Ale nówka, nieśmigana. Puknął łokciem i odpalił, kurtuazyjnie podał mi pierwszemu do degustacji. Ech, ciepła wódka przy trzydziestu pięciu stopniach w cieniu, nosz ambrozja po prostu. Łykłem jednak bez gadania i Ścigany przejął ją ode mnie. Spytał czy dobra, no to mówię że no dobra, bo co innego tu powiedzieć. On załyczył, i to tak zdrowo, po męsku, aż widać było jak ta wódka zmniejsza swoją objętość w butli.

- Niedobra - stwierdził i pokiwał głową na potwierdzenie tych słów. - Ale dostałem ją za przysługę to może być.

Zaoferował pomoc w wyjechaniu z pól i znów on poleciał przodem, a ja w tumanach kurzu za nim. Mówiłem mu że dam radę, że są teraz goglemapsy i ja znam drogę, ale on twardo że pokaże. Dojechaliśmy do Pilwy. Zatrzymał maszynę, wysiadł i wskazał mi gospodarstwo. Przedtem jednak znów ten uśmiech, no i poszło na drugą nóżkę. Gospodarstwem było gospodarstwo agroturystyczne. Nie Ściganego :) Na posesji siedział właściciel i czytał książkę (Hasztag Mroza, zapamiętałem). Ścigany powiedział że można tu kupić coś do picia i zjeść nawet pierogi, i faktycznie, stał barek na kółkach. Przywitaliśmy się z gospodarzem i ten pokazał mi swoje włości. Ścigany w tym czasie wysępił browar na kredyt i machnąwszy mi ręką, wsiadł na swojego Johnna Deera i zaterkotał w siną dal. Ja tymczasem zwiedzałem.








Miejsce rewelacja. W rustykalnym, prostym stylu, ale ze smakiem i pomysłem. Na nieduże imprezy, ale bardziej na kameralny wypoczynek dla chcących uciec od cywilizacji. Gdyby ktoś zechciał, to nazywa się to Pilwa 17. Od właściciela dowiedziałem się też genezy powstania ksywy Jurka. Otóż uciekał jakiś czas temu swoim Dżonem Direm przed stróżami prawa. Powód? Właśnie ten do domyślenia się ;) Gdy pościg zgubił, wpadł maszyną do własnego stawu i gdyby nie przyczepka, ciągnik poszedłby cały do wody. Na szczęście skończyło się dobrze i tak oto powstał Ścigany, superbohater, który częstuje jabłkami zagubionych rowerzystów i ich upija. Żart, te pół kieliszka które spożyłem nawet mimo upału nie zadziałały w ogóle. Na szczęście. Tu także pozdrawiam Jurka Ściganego :) Jeszcze chwilę pogadałem z gospodarzem i pojechałem dalej. Tu już czułem, że dopada mnie zmęczenie całą wyprawą. Upał był że nie ma zmiłuj się, cały czas. Mimo pięknych okoliczności dookolnej przyrody, to jechałem już na automacie i byle szybciej znów do Giżycka.









Droga dłużyła mi się i jak na złość rower zaczął niedomagać. Znów pojawiło się przeskakiwanie przy pedałowaniu. Nieduże, dało radę jechać, ale wkurzało. Miałem ten sam problem w tym rowerze przed wyprawą, ale dałem do naprawy i długo było dobrze. Poprzedni rower, ten szary, cierpiał na identyczną przypadłość i już nie wiem o co chodzi, czemu mam zawsze tę usterkę. Może jakoś źle pedałuję, za mocno? Nie wiem. Po lekkiej męczarni, po dwóch jej godzinach z wielką radością powitałem stolicę Mazur. Na liczniku stuknęło mi:



Chyba starczy natenczas. A więc fajrant! Teraz można było odpocząć. Pierwsze kroki skierowałem na plażę, by dać obowiązkowego nura.











Potem coś zjeść, a jeszcze potem udałem się już na dworzec. Gdy stałem i patrzyłem na rozkład jazdy, podszedł do mnie starszy pan i spytał, czy jadę na Olsztyn. Czyżby znów jakiś spragniony wiedzy o mnie dżentelmen? Na początku nie wiedziałem o co chodzi, ale sytuacja się wyklarowała. Otóż pan wracał z obozu żeglarskiego, pracował tam jako instruktor
 i wracał do domu, do Iławy. Trochę mnie to zdziwiło, bo w życiu nie powiedziałbym że mógł być kimś takim właśnie. Siwe włosy, wydatny brzuch, pod siedemdziesiątkę. Trochę utykał. Nadal był jednak żwawy i krzepki. Zaproponował układ: ja pojadę jako jego opiekun, i zapłacę połowę normalnej ceny za bilet. No i tak się stało, a przez całą drogę rozmawialiśmy, bo ów pan był zapalonym kajakarzem (przepłynął całą Drwęcę w dwa tygodnie kiedyś, kiedy ja zmiękłem po trzech dniach) i rowerem też swoje zjeździł. Następnego dnia z samego rana już jechał nad morze, na następny turnus żeglarski. Dziarski facet. I tak droga nam zleciała, a za oknem rozpadało się i rozgrzmiało - pożegnaliśmy się w Ostródzie, a on pojechał dalej, do siebie. Bardzo miły akcent na koniec. Zaczynało coraz mocniej kropić, jednak przed właściwą ulewą zdążyłem na ostatnią chwilę. Ależ dobrze jest wrócić :)

Jakieś podsumowanie? Jak się coś wymyśli, to nie ma odmyślania, tylko jazda :) Oczywiście w granicach rozsądku i możliwości. Mimo paru gorszych chwil będzie to kolejny wypad wart zapamiętania i wspominania w zimowe miesiące. Co bardziej mi się spodobało, Kurpie czy Mazury? Mazury mam na wyciągnięcie ręki w trochę skromniejszej wersji, co nie znaczy że nie zachwycałem się Wielkimi Jeziorami i pradawnymi borami. Trochę jest komercji, co przekłada się na więcej odpadków, co często raziło w oczy i smuciło. Na Kurpiach jest nieporównywalnie czyściej. Brak ruchu turystycznego, wszystko odbywa się tam tym jeszcze naturalnym rytmem, którego coraz mniej w dzisiejszym świecie. Była to też wyprawa sentymentalna, w stare kąty. Jeszcze za czasów planowania tej włóczęgi chciałem zwiedzić albo jedno, albo drugie. Dopiero potem połączyłem oba i to był strzał w dziesiątkę. Przejście z jednej krainy do drugiej było bardziej emocjonujące i widoczne niż pokonanie granic krajów :) Kurpie jednak wyprzedziły Mazury po równej walce, o jedno oczko ;)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przez Płaskie do Wody, a powrót Kanałem (którego nie widziałem).

Ostróda - Szeląg - Tabórz i bonus.

Wyprawa lipiec 2016 - Z Mazur przez Polskę w góry, i nie tylko.