Końcem kwietnia

Powracam zatem z drugą ekspedycją. Trochę wcześniejszą niż pierwsza, bo odbytą końcem kwietnia i muszę lojalnie uprzedzić, że dopiero od mniej więcej jej połowy wpadłem na pomysł by dokumentować te kilometry na tym blogu, co niestety wpłynie na jakość jej foto dokumentacji :) Kilka zdjęć jednak zostało poczynionych, i zapraszam na ich oglądanie połączone z odrobiną nudnej, opisowej literatury.

Jak zazwyczaj, start w Ostródzie. Tu mała refleksja na temat tego miasta, i śmiało ten akapit można pominąć:

Jak dla mnie to miasto skrajności. Często (nawet w gazetowych plebiscytach) okrzykiwane Perłą Mazur, podziwiane za swoją otwartość na turystykę, różnorakie imprezy ( w lipcu festiwal disco polo pełen żelu i tlenionego blondu, by w sierpniu gościć uduchowiony przekaz roots reggae na Ostróda Reggae Festiwalu, taki konrast) no i chyba największa i bezdyskusyjna wartość miasta - położenie. Mariaż lasów i jezior (bodajże siedmiu w granicach miasta), który próbuję tu przedstawiać plus klimat niedużego (35tys.) miasteczka wśród nich ukrytego, nie powiem, robi robotę. Szczególnie dla odwiedzających z dużych zespołów miejskich, dla których dzikim i niezbadanym terenem jest miejski park. Podobać się też może zwartość i spójność Ostródy - to nie jest aglomeracja ze śródmieściem i satelickimi dzielnicami o innym charakterze, choć centrum jak najbardziej jest, ale jeden i konkretny organizm urbanizacyjny, pełen podwórek, osiedli i różnorakich miejscówek. Taki nieduży labirynt.  I teraz druga strona medalu, która jest tak samo znacząca jak i ta pierwsza, jasna. Poza nadającym kolorytu sezonem wiosenno - letnim, jesienią i zimą miasto wygląda i funkcjonuje jak ofiara wybuchu nuklearnego. Otaczająca Ostródę przyroda traci barwę, jest szaro i brudno. Udziela się to też ludziom, którzy jak mieszkańcy okupowanego miasta byle szybciej przebiegają przez ulice by zdążyć do bezpiecznego schronienia. Przez fajną latem zwartość o której pisałem wyżej, teraz jest ciasno i niewygodnie. Lokale zamierają i zapadają w zimowy sen, przez co wzrasta bezrobocie, co prowadzi do dalszych, niezbyt optymistycznych konkluzji. Zawsze od listopada do marca żałowałem, że nie mieszkam w dużym mieście( choć kiedyś mieszkałem w Poznaniu jakiś czas), gdzie jednak ludzie generują jakikolwiek ruch i coś się dzieje. Tu jest jak w rezerwacie. Jest kilka na krzyż zakładów pracy plus działająca sezonem korpo - gastronomia, której też liznąłem i którą gardzę. Mimo to cyklicznie miasto budzi się do życia. Lubię je za to że posiadało, niestety kiedyś, pomysł na siebie, że mieszkało tu na zasadzie takiej małej bohemy sporo ludzi o różnorodnych zainteresowaniach, i że spędziłem tu jednak kawał swojego życia i poznałem świetnych ludzi, choć tych też mniej świetnych też. Nie planuję tu jednak zostać na zawsze, ale o tym później. Teraz - obiecana relacja :)




Wyjeżdżam z miasta przez opustoszałą Ekspedycję Kolejową przy jeziorze Drwęckim, która po niedawnym pożarze straszy swoim stanem i groźbą zawalenia, i jest przy tym podobna gwieździe Betelgezie w gwiazdozbiorze Oriona, która też może wybuchnąć w każdej chwili. Betelgeza jest jednak oddalona od Ekspedycji Kolejowej o 642 lata świetlne i nawet jeśli wejdzie w stan supernowej to będziemy bezpieczni, ale kto wejdzie w zły czas do budynku ekspedycji, może nie wyjść z tego cało. Z taką myślą omijam ten teren i wjeżdżam w znane mi i nieznane zarazem Lasy Liwskie. Znane, bo przez lata przeszedłem i przejeździłem w nich setki kilometrów, a nieznane, bo nie zapuszczałem się w nie szczególnie głęboko. A szkoda, bo to lasy w których można jeszcze natknąć się na wilki, które zawsze chciałem zobaczyć. Lasy Liwskie są bardzo różnorodne. Iglaste, bukowe, lub pełne niepokojących, bezlistnych starych drzew, ale też sporo w nich szkółek leśnych i biegających między drzewami saren. Doświadcza się w nich przyrodniczej nirwany, kiedy nie słychać nic poza leśnym ekosystemem. Jest kilka śródleśnych jeziorek, takich jak Srebrne i Czarne, gdzie jest rezerwat poryblina, prastarej rośliny pamiętającej strasznie odległe czasy. Jadę mniej więcej na północ i mogę wybrać dwa szlaki - jeden będący nieczynnym, rozebranym kolejowym torem do Morąga, ciągnący się ośmioma kilometrami prostą drogą, lub bardziej zawiły wśród lasów. Wybieram drugi. Bardziej kręty, ale i różnorodniejszy. Po drodze zauważam ogromnego kruka siedzącego na gałęzi - zawsze interesowały mnie te ptaki, a po przeczytaniu ostatniej książki Adama Wajraka te zainteresowanie wzrosło, więc przystaję, zsiadam z roweru i idę w jego kierunku. Kruki są piekielnie inteligentne, co też i ten udowadnia, machając skrzydłami, kracząc i odlatując gdzieś w drzewa. Odrzucony, samotny i niezrozumiany wsiadam na rower i jadę dalej. Docieram do odległej o dwa kilometry ogniskowej polany z widokiem na wyspę na jeziorze, zwaną Wyspą Orzechową. Spędziłem tu niejedne wagary i nauczyłem się o świecie więcej niż z lekcji geografii i wuefu razem wziętych ;) Spoglądam na stare dzieje i jadę dalej. Muszę odbić za jakiś czas w lewo by jednak nieczynnym torem kolejowym opuścić las i znaleźć drogę do Miłomłyna. Coś jednak idzie nie tak i nie mogę znaleźć dojazdu, przez co na czuja wybieram kolejne leśne trakty, odczuwam lekko podnoszący poziom adrenaliny we krwi syndrom zagubienia, ale ostatecznie odnajduję drogę nad jezioro Srebrne, by oglądając jej taflę z wysokiej skarpy w końcu zjechać na szlak.


Wyjeżdżam nim na asfaltową drogę i po kilku minutach docieram do Miłomłyna. Bardzo ciekawy kontrast, być w głuszy i w ciągu kilku chwil znaleźć się w miejscu, gdzie istnieją ludzie, sklepy i jeżdżą samochody. Miłomłyn to taka wieś - miasteczko, w którym mogłaby dziać się akcja jakiegoś serialu typu: zmęczona biznes women z dużego miasta rzuca wszystko i przeprowadza się na prowincję, by tu odnaleźć spokój i równowagę, oczywiście wcześniej zdobywając szacun i miłość miejscowych, oraz poznając szarmanckiego, przystojnego, nie-bogatego ale też bez problemów finansowych, przystojnego, żyjącego w zgodzie z naturą (ale jeżdżącego suvem, choć też i rowerem), przystojnego ogrodnika/zarządce hotelu-agroturystyki/pilota myśliwca taktycznego na emeryturze. Miłomłyn to właśnie taka rzecz. Mały ryneczek z kościółkiem i biedronką, zabudowa z domków kilku lub jednorodzinnych i wokół lasy. Naprawdę przyjemnie tu. Jednak ta przyjemność nie jest moim celem i odbijam na zachód, do wsi Bynowo odległej dwa kilometry dalej. Pewnie to jedna z miliarda takich wsi na świecie, typowa rzędówka, ale mnie urzeka jej rytm i spokój. Gospodynie wędrują sobie gdzieś, na obejściach kwitnie życie, przy spożywczaku zbiera się grupka panów w czapeczkach z daszkiem. Bardzo tu "Stasiukowo", bo i wieś wyjęta jakby z Opowieści Galicyjskich. Na słupie wysokiego napięcia połączonym z latarnią:



I wszystko jasne. Podoba mi się to we wsiach, że to nie jakieś popeerelowskie skanseny, tylko coraz więcej się widzi zadbanych podwórek, trawników, że ludziom nie jest wszystko jedno, choć sam nie wiem co myśleć o czymś takim:


Choć chylę czoła za kompozycję i twórcze wykorzystanie surowców ;)

W ogóle zdradziłem, jaki jest cel tej wyprawy? Chyba nie bardzo, więc zdradzam - Karnity. Pałacyk pięknie położony nad jeziorem, gdzie działa się akcja jednej z książek o Panu Samochodziku. Z Bynowa do Karnit już zupełnie niedaleko, więc w drogę, bo kapryśna kwietniowa pogoda zaczynała się już psuć.

Karnity, oprócz walorów literacko-krajobrazowych, odwiedzam z powodów sentymentalnych. Jakieś dziesięć lat temu byłem tam z kolegą na majówce, i była to jedna z pierwszych tych samodzielnych, "męskich" wypraw, na jakie mogą sobie pozwolić kilkunastoletnie chłopaki. Do Karnit z Ostródy kursowały pekaesy, i do dziś pamiętam jak bałem się, czy wsiadając do niego kierowca skontroluje mój plecak, w którym znajdowały się cztery Tatry. Po dwie na łebka, takie to byliśmy łobuzy wtedy. Nie skontrolował, i pamiętam też że wtedy smakowały nieziemsko. Padał lekki deszcz ale wszystko było nowe i ekscytujące :] Potem było ognisko a wieczorem koncert zespołu Kangaroz, na którym pogowałem we dwie osoby z koleżanką z klasy. Nie dość że łobuz, to i wariat, haha ;)

Po trzech kilometrach znajdowałem się już blisko celu, o czym informowały mnie tablice. Nomen omen informacyjne. Ciekaw byłem jak w ciągu dekady zmieniła się moja pamięć o tym miejscu. Tego nie pamiętałem na pewno:



Ciekawy pomysł w klimatach które lubię, taki trochę Światowid. Zaraz potem dojechałem do Karnit. Chmurzyło się już całkiem ale było fajnie. Przy wjeździe do pałacyku jest mini zoo z danielami i kozami, które były totalnie thug life i welcome tu de getto:



Wyczuły człowieka z zewnątrz i nie było gadki ani pozowanych zdjęć. Tylko prawo lasu. Nie niepokoiłem ich i wjechałem na teren.

Pałaco-zamek Karnity jest naprawdę zgrabny i foremny:



Przyznaję, że nigdy nie czytałem i nie oglądałem Pana Samochodzika, choć jestem świadom kultu jakim ta seria jest obdarzana, i trochę żałowałem że nie mogłem dodatkowo ufabularyzować sobie pobytu w tym miejscu. Objechałem jeszcze teren, przypomniałem sobie momenty sprzed dziesięciu lat, i to miało być w sumie na tyle. Tyle, że jak zawsze pociągnęło mnie dalej. "Tylko za ten zakręt zajrzę" pomyślałem, i pojechałem leśnym brzegiem jeziora Kocioł. Po chwili natknąłem się na dosłowny pomnik przyrody:


I myślałem, jakie to musiało być kiedyś wielkie drzewo. Jezioro Kocioł to w sumie taki duży, okrągły staw, zupełnie niepodobny do innych rynnowych jezior w tych okolicach, więc jechałem jego brzegiem dalej. Zatrzymałem się, usiadłem, coś zjadłem i wypiłem, napisałem smsa do Kasi. Spędziłem na popasie z 15 minut, i kiedy wstałem i obróciłem się, ukazał się moim oczom taki oto widok:


Drzewo było epickie, zdjęcie pomniejsza jego ogrom. Trzeba było zadzierać głowę by stojąc obok dojrzeć szczyt. Nie jestem pewien, czy to była lipa, ale to na pewno nie dąb.



Oficjalny Pomnik Przyrody. Plakietka wręcz ginęła w ogromie pnia. Zachęcony tym odkryciem pojechałem dalej.

Jakiś niecały kilometr za tym drzewem zaczynały się bardzo zadbane wiejskie zabudowania, tak zadbane, że pomyślałem pierw że to na pewno jakiś teren prywatny, a pan zamiatający teren przed bramą upewniał mnie w tym przekonaniu. Jechać, czy nie jechać? Nie zaufałem jednak przeczuciom i potoczyłem się taką trasą:


To była niby podobna rzędówka to tej Bynowskiej, ale piaskowa droga i naprawdę niebiedne domostwa po bokach upodabniały ją do angielskiej countryside:


Pogoda jednak nie pozwalała zbytnio cieszyć się tymi widokami, choć i takie swojskie również się znalazły:


Miejscowość nazywała się Urowo, i jak pisałem, była niesamowicie zadbana i urokliwa. Miała nawet tablicę informacyjną z rysem historycznym wsi, i ponoć była tu kiedyś osada Pruska, a w lesie znalazłem takie cudo:



Element starego kościoła z czymś na kształt portalu, w którym kiedyś znajdowała się figura anioła. Pod względem ciekawych znalezisk było dziś naprawdę nieźle, i pewnie też to sprawiło, że pokusiłem się pojechać dalej. Za Urowem zaczynał się po obu stronach las, droga szła to w lewo, to w prawo, i już wiedziałem że jestem w tarapatach, bo nigdy nie mogę sobie odmówić sprawdzenia, a cóż to jest za następnym zakrętem. Potem następnym, i jeszcze jednym, i kończę gdzieś milion kilometrów od domu. Tu może nie było tak dramatycznie, ale jechałem dalej. Po półgodzinnym jechaniu to w lewo, to w prawo dojechałem do leśniczówki Sąpy, i nawet nie wiedziałem że przebyłem granicę między dwoma powiatami: ostródzkim i iławskim. Nie posiadałem żadnej mapy a las ciągnął się dalej i dalej, i choć za leśniczówką zrobiłem jeszcze parę kilometrów, tu zdecydowałem się zawrócić. Nie byłem w stu procentach pewny sprawności roweru, a wizja wracania stąd na piechotę napawała lekką trwogą. W domu zobaczyłem, że byłem o rzut beretem od jeziora Jeziorak, najdłuższego jeziora w Polsce, i szkoda że jednak go nie zobaczyłem. Stanąłem na środku drogi, chwilę odpocząłem i zawróciłem. Tym samym szlakiem do domu którym przyjechałem. Wracając, wpadłem na pomysł pisania tego bloga.

Mały bonus - nawiązując do Bynowskiej sztuki rzeźbienia w oponach łabędzi - znalazłem też coś takiego - próbka nowoczesnej sztuki solarnej w celu wywoływania dobrej pogody w czasie roli:


A także spotkanie oko w oko z Bynowską Czupakabrą:



Pozostało tylko wrócić do domu, co też bezpiecznie uczyniłem, choć rozpadało się po drodze:



I co też każdemu z podróży mniejszych i większych życzę. Szerokiej drogi!

P.S -  Na początku napisałem o kruku którego zobaczyłem w lesie i zapomniałem dodać, że to nie był koniec spotkań z nimi. Gdy wracałem do domu, za Karnitami, na drzewie, znów zobaczyłem kruka sporych rozmiarów, który całkiem przypominał gabarytami tego spotkanego na początku w lesie. Kilkanaście kilometrów dalej, gdy opuszczałem Miłomłyn i wjeżdżałem z powrotem do Lasów Liwskich, gdzieś po mojej prawej mignął mi następny, podchodzący do lądowania. Również wielki. Czy to był ten sam, nie mam pojęcia i nie chcę bawić się w jakieś teorie, ale nie zdziwiłbym się, gdyby właśnie ten jeden latał za mną z ciekawości :) Bo to naprawdę mądre ptaki są i może robił to w celach badawczo - rozrywkowych. Dobra, idę już spać.

Mapa trasy ( iksem zaznaczone położenie Pomnika Przyrody):


Komentarze

  1. Kolejna ciekawa podróż, ale z tym bonusem trochę się wygłupiłeś :P
    Mieszkać w rolniczej okolicy i nie poznać zgrabiarki :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Miałem to na końcu języka ;) A tak serio to nie miałem pojęcia jak to się nazywa, dzięki za objaśnienie :) Teraz będę błyszczał na imprezach i wieczorkach zapoznawczych ;) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Super fajne przygody oby tak dalej!

    OdpowiedzUsuń
  5. Mówią, że niedobrze jest wracać do miejsc wspomnień - ale dobrze, że w tym przypadku nie było rozczarowania :)
    "Tylko za ten zakręt zajrzę"... Temat-rzeka :P Albo "jeszcze tylko za tamto skrzyżowanie". Kiedyś w ten sposób znalazłam się w sercu Parku Krajobrazowego. Tak dość blisko jakiegoś rezerwatu. Bynajmniej nie na rowerze ;) Ale niechcący, bunkrów szukałam... :P
    A ten łabędź z opony to mi się widzi taki bardziej tukan :P
    Fajnie się czyta te historie poboczne, poza opisem samej trasy, pls continue ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przez Płaskie do Wody, a powrót Kanałem (którego nie widziałem).

Ostróda - Szeląg - Tabórz i bonus.

Wyprawa lipiec 2016 - Z Mazur przez Polskę w góry, i nie tylko.