Noc na wyspie.

Dziwny ten początek wiosny bardzo - dni słoneczne, ze śpiewającymi ptakami, kończące się zachodami słońca grubo po dziewiętnastej (choć dosłownie przed chwilą oglądało się Teleexpress w dawno zapadłych ciemnościach) a mimo to, zeszłej nocy spadł śnieg i było naprawdę grudniowo. Jakoś naszło mnie, by zaległy odłogiem materiał z pewnej letniej wyprawy w końcu "puścić", tako i poniżej czynię ;)

Więc - na jeziorze, które kiedyś Pyrrusowo przepłynąłem by dotrzeć do ujścia rzeki, jest sobie wyspa. Jedna jedyna, która z brzegów w ogóle na wyspę nie wygląda. Niespecjalnie duża, ale i niemała, choć do tych wysp na Jezioraku pewnie nie ma podejścia, lub może bardziej podpłynięcia. Oczywiście zawsze była chęć by na nią dotrzeć, setki razy oglądałem wyspę ze stałego lądu, myśląc jak tam musi być, ale jakoś nie było jak/z kim, a nawet kiedy. A że nauczyłem się już wybierać gdziekolwiek w pojedynkę, i miałem w posiadaniu dmuchany kajak, więc postanowione - wyspa będzie zdobyta. Czas też był akuratny, bo była równo połowa września, więc to chyba pora najwyższa na taką akcję.



Wehikuł Drwęcki spakowany i zwodowany, więc wiosła w wodę i przed siebie.







Do przepłynięcia coś koło dwóch kilometrów. Niedużo, ale oczywiście wiało w oczy i trzeba było się znów namachać jak na jakiejś galerze. Nastrój jednak był znakomity, bo wizja dobicia do zupełnie nowego lądu kręciła. Pogoda, oprócz wiatru, również w porządku. Wrzesień spisywał się nad wyraz dobrze. Minąłem zakręt i jeszcze gdzieś daleko, ale już prawie na wyciągnięcie ręki zamajaczyło coś co wybrzuszało płaską linię lasu. Przybliżało się wolno, ale zauważalnie.





Fajne uczucie, być w sumie w miejscu wręcz domowym, ale oglądanym z takiej perspektywy, że wydawało się zupełnie nowe. Wyspa tymczasem urosła na tyle, że zacząłem zastanawiać się nad miejscem lądowania, bo drzewostan miała gęsty i zwarty. Wiedziałem jednak, że często przybijały do niej jachty i łódki, więc musiało być coś odpowiedniego. Skierowałem się na prawą stronę wysepki i pomiędzy trzcinami przestwór wręcz automatycznie skierował mnie do łagodnego brzegu.

Wejście

Za niecałą minutę gramoliłem się z tobołami na suchy ląd i wiązałem kajak do przybrzeżnych korzeni. Byłem na Wyspie Orzechowej. Po tylu latach obiecywania sobie tego :) Pierwsze kroki ciekawe, ale i trochę dezorientujące, bo teraz musiałem oswoić sobie ten nowy lądek.







Jako tako powywalałem bagaże i od razu ruszyłem na przeszpiegi - na rozbicie obozu jeszcze będzie czas, a nie byłem do końca pewny, czy chcę go rozbijać właśnie w tym miejscu. Ledwo wszedłem w gęściejszy las, a gdzieś po prawej coś zahałasowało, odgłos pękających gałęzi doszedł do mnie, a wzrok zarejestrował dwa duże kształty uciekające w głąb wyspy - choć były to sarny, to wystraszyły mnie fest. Panowała wszędzie taka cisza, że ich raban był naprawdę elektryzujący. Słyszałem też, że na wyspie mieszkały dziki, taka była ponoć legenda, więc tym bardziej teraz miałem oczy dookoła głowy. Uzbroiłem się w solidny kij, za pasem miałem też teleskopówkę, no i tak uzbrojony eksplorowałem dalej.








Było klimatycznie. Pełno starych, poległych drzew, między którymi szumiały młodsze, a w tle cisza i spokój, bo zapewne byłem na wyspie o tej porze jedynym człowiekiem. Świadomość, że gdzieś tam dalej były jakieś zwierzęta, też tej klimatyczności dodawała. Na ziemi orzech na orzechu, i już wiadomo, skąd taka a nie inna nazwa wyspy :) Dotarłem może do połowy i postanowiłem zawrócić do punktu startowego - wyspa ciągnęła się jeszcze w najlepsze i była o wiele większa niż wydawało się na zdjęciach z satelity - będzie jeszcze czas, by to wszystko zbadać. Uznałem, że zostaję tam gdzie się pojawiłem. Miejsce było dobre na obóz i osłonięte od lasu niewysokimi drzewkami, które mogły służyć za fortyfikacje w razie jakiejś niezapowiedzianej wizyty czegokolwiek, co na wyspie mieszka. Po kilku dobrych minutach krzątaniny z różnymi materiałami w końcu powstała baza.



Brama wjazdowa na teren obozu

Ilem się nawalczył żeby złapać ten romantyczny kadr :)


Pogoda była ideolo na taki wypad. Las, choć trochę dziki, był przyjazny, woda miło chlupała o brzeg i lekko bujała zaparkowany kajak, gdzieś w szuwarach kręciły się kaczki i można było odpoczywać. O to mi też chodziło, bo podczas eskapad na dwóch kółkach prawie nie było tego odpoczynku wcale, bo gnało się od miejsca do miejsca, na chwilę tylko przysiadało by coś zjeść, odetchnąć, i dalej. Tu było jedno miejsce i pełno czasu. Na spokojnie zebrałem materiały na ognisko, by mieć już to z głowy, no i dalej w czil, poczytać książkę, porobić nic.











 Za długo jednak nie umiem w tę sztukę nicnierobienia, i po godzinie w obozie znów zachciało się ruszyć w teren. Teraz jednak tak konkretnie.





Przeciwległy brzeg, z którego dziesiątki razy zastanawiałem się "jak to jest na tej wyspie?"






Oprócz gęstości zalesienia, wyspa była także urozmaicona pod względem terenu. Sporo było pagórków, łagodnie opadających dolinek czy dość stromych urwisk niedaleko linii wody. Odnalazłem też ślady po ogniskach i innych obozowiskach, niestety razem z wiadomymi pozostałościami po bytności innych użytkowników - te znajdowałem nawet w głębi. Ech.

W oddali kościoły miasta, hen gdzieś za dalekimi drzewami




Ale, ale - można znaleźć było nie tylko śmieci - te znalezisko pierw mnie trochę przeraziło co prawda, gdy zobaczyłem je w środku lasu wgłąb wyspy,  ale nie sposób odmówić mu wyjątkowości.





No to pięknie. Martwiłem się zwierzętami, a tu przyjdzie spotkać mi się z jakimiś kultystami. I to zaawansowanymi technologicznie:


O tak:



Ciekawe, co to miało być. Wyglądało na jakieś harcerskie rozkminy, pewnie coś w stylu "oka lasu", ale pomysł i wykonanie bardzo fajne, szkoda tylko, że ewidentnie niedokończone. Idę dalej.














Przeszedłem wyspę ze wschodu na zachód, od brzegu do brzegu, zahaczając o cały południowy odcinek, i została mi tylko północ, która prezentowała się o wiele mroczniej niż orzechowo - bukowa strona wyspiarskiego lasu.


X to obozowisko, a reszta to mniej więcej marszruta zwiedzania wyspy


Zaczęły się tereny podmokłe:











Słońce nie przebijało się i panował półmrok, znacznie potęgując posępny charakter tego rejonu wyspy. To była jej zdecydowanie dziwna część, choć równie mocno co dziwna intrygująca. Mocniej chwyciłem teleskopówkę i obszedłem jeszcze trochę, ale nie wchodziłem w prawdziwe moczary, po czym zacząłem kierować się w stronę obozu. W połowie września dzień jest już mocno skrócony i to były prawie ostatnie jego kwadranse, a w lesie próżno już było szukać słonecznych plam na poszyciu.
Po drodze znów trafiłem na oko lasu, i w tych okolicznościach one też nie wyglądało już jak fajny objaw kreatywności ciekawych ludzi:





Nie ma innej opcji, koniec włóczenia się i trzeba wracać do obozu. W nim też już ponurawo:


Ostatnie chwile lata są oczywiste, gdy ciemno robi się przed dziewiętnastą. Sam las mimo że jeszcze zielony, to gdzieniegdzie też już zwiastował zmianę pory roku, bo zieleń albo miał wręcz ciemną, albo już zaczynała żółcieć. Ostatni ludzie uciekali do domów:


Pogoda też jakby zaczęła się psuć, bo nadciągnęły chmury, jakby symulując jesienny spleen, który już za chwilę i momencik będzie zwykłym zjawiskiem.



Jeszcze na chwilę wyskoczyłem między drzewa, żeby uchwycić metamorfozę lasu.







No, to teraz zaczynał się prawdziwy pobyt tu, bo wcześniej była to po prostu przebieżka po parku ;) Ciemności między drzewami zgęstniały tworząc jakby mur, i wycieczka do oka lasu o tej porze to byłby totalny hardkor nawet z kimś.

Widok z obozu. Po prawej wiosło, które zaczynało żyć własnym życiem ;)


Czas było na wielkiego sojusznika.



Niesamowite, jak trochę ognia potrafi tak podnieść na duchu. Bez tego byłaby kaplica.









Odległy płomień


Na tyle mnie pokrzepił, że nawet zapuściłem się kawałek w las z latarką. Wrażenia niesamowite, gdy promień światła pada na widmowe drzewa w pobliżu. Niesamowite też, jak potrafią wtedy one porażać niepokojem, jak coś z innego, obcego świata. Totalna paranormalność.



Spadam do ognia!



Przy jego cieple i wsparciu posiedziałem ze dwie godziny, racząc się zabranym napitkiem (również działającym pokrzepiająco), i tak zastanawiałem się nad tym, ile ludzie wymyślili przeróżnych strachów, w każdej kulturze bez mała, a ja mimo tego podczas wielu nocowań w różnych miejscach nie napotkałem z tego nic. Oczywiście wcale nie chciałem, by to zmieniło się właśnie w tym czasie, ale była to ciekawa myśl w takich okolicznościach. Koło północy jednak prewencyjnie schroniłem się do namiotu, szlachetnie zmęczony po całym zajmującym dniu.


Nic nie stukało, pukało, i można było spokojnie zasnąć.

                                                                                   *

Takim rankiem można wyśmiać wszystkie nocne strachy:







Było tak świetnie że wybrałem się na nieduży rejs kajakiem, coby urozmaicić trochę ten wypad, bo nachodziłem się wczoraj za dwóch albo trzech. Odpłynąłem z kilometr od wyspy, i wtedy się zaczęło. Wiatr zerwał się prawie znikąd, pogoda znów się zjesienniła i chcąc wrócić wiał we mnie tak mocno, że wiosłowałem w miejscu. Woda z pagajów i fal wlewała mi się na pokład i zamoczyłem sobie buty, skarpety, spodenki i koszulę. I to tak do suchej nitki, że można było wyżymać. Jakoś wyziębiony domęczyłem się do obozu, rozpaliłem ognisko i zacząłem suszyć to wszystko, bo oczywiście nie miałem nic na zmianę, oprócz podstawowej bielizny. Wlazłem do namiotu pod śpiwór i czekałem. Pocieszałem się jedynie towarzystwem kaczuszki, która wpadła w odwiedziny.









Pierwszy raz podczas całej wyprawy poczułem się niefajnie tak jakoś. Zimno, do domu daleko, głowa bolała. I serio, tylko ta kaczka podtrzymywała na duchu. Oczywiście nie za darmo, bo rzucałem jej w podzięce chlebek, ale cóż. I chyba działało, bo z czasem samopoczucie znów osiągnęło normalny poziom.

Dakoterapia zakończona...


...ale ogień przez nią wzniecony płonie dalej... :P

Ubrania wyschły, ja się ogrzałem i posiliłem, i po raz ostatni wyszedłem w las, żeby jeszcze raz, przed odpłynięciem, się nim nacieszyć.












Wyszło strasznie dużo nieostrych zdjęć - chyba przez bycie w ciągłym ruchu, bo fon oczywiście nie ma opcji stabilizacji.

Nadszedł czas na opuszczenie Wyspy Orzechowej. Wiadomo - zwijanie obozu, zbieranie śmieci, i można było odbijać.







Byłem tam kilka godzin ponad dobę, a jakoś smutno było opuścić tą wyspę i te miejsce. Szybko się człowiek zżywa. Nic to, bo zawsze można tam wrócić. No to pa.

I znów nieostro. Ostatni widok na polanę.






Wyspa opuszczona


Azymut już prosto na miasto.



Po drodze znów wiało, ale teraz z boku, jednak udało się szczęśliwie dobić do brzegu. Przygoda niedługa, niedaleka, ale jak najbardziej udana. Ahoj!

Komentarze

  1. Na wodzie trzeba być ostrożnym, nigdy nie wiadomo na co się trafi. Dobre przygotowanie to także etui wodoszczelne na dokumenty, mnie to już nie raz uratowało. Mała rzecz, a możecie sporo temu zawdzięczać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czemuś nie krzyczał, że przegapiłam wpis?? ;) Borze (liściasty w tym przypadku), co za przygoda fantastyczna! W ogóle taki kajak jest mega, nagle całkiem nowe, a inaczej nieosiągalne miejsca stają otworem. Tak mnie ta wyprawa natchnęła, że może na pierwszą noc w hamaku też się wybiorę gdzieś niedaleko (i z autem obok, na wszelki wypadek ;D )...
    Wyspa to już naprawdę level wyżej w samotnych noclegach (oczywiście w rankingu czarnych scenariuszy :P), tak więc podziwiam. Choć widzę, że bez kaczki byłoby ciężko - los się do Ciebie uśmiechnął przy tym pierwszym razie ;)
    No i na koniec pytanie najważniejsze - czy sarny pływają? Skąd one się tam wzięły? ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przez Płaskie do Wody, a powrót Kanałem (którego nie widziałem).

Ostróda - Szeląg - Tabórz i bonus.

Wyprawa lipiec 2016 - Z Mazur przez Polskę w góry, i nie tylko.