Bez planu, ale nie bez korzyści

To miał być wyjazd tak od totalnego niechcenia, bez planu i żadnej ambicji by cokolwiek zobaczyć, zwiedzić. Byle tylko nie siedzieć w domu, bo wolnego czasu bardzo, bardzo mało, a pogoda nie najgorsza, choć już dość jesienna:


Stalowo-szare niebo, jeszcze ciemna zieleń lasów, choć już z żółtawymi przejaśnieniami gdzieniegdzie. Temperatura przyzwoita. Można jechać :) Krajobraz jak widać, rolniczo - polny, więc nie ma co się rozwodzić nad tym. Za jakiś czas jednak dojechałem do niedużego gospodarstwa, gdzie czekała na mnie obstawa:



Koniki bardzo grzeczne, przyszły się przywitać do ogrodzenia, w odróżnieniu od gospodarza, który łypał gdzieś z domeny swoich włości, więc musiałem dość szybko pożegnać te wyborowe towarzystwo.

Grunge Horse Family
Droga jednak zapowiadała się interesująco:



Nie tylko z powodów widocznych na zdjęciu powyżej, ale nad drzewami zobaczyłem w pewnym momencie wieżę, a że wieże należą zazwyczaj do czegoś jeszcze, więc udałem się i tam. Po drodze jednak dane mi było obejrzeć i poczuć z bliska osadę świnek:


Dosłownie za nią zaczynały się zabudowania czegoś, czego zobaczyć się dziś zupełnie nie spodziewałem:


Lasek nad którą górowała wieżyczka skrywał coś takiego:




Miejsce miało niezwykły klimat. Było tam tak cicho i spokojnie, że aż udzielało się to. W dodatku jesienna sceneria działała bardzo na korzyść tego wrażenia. Domyślałem się, że są to jakieś zabudowania sakralne, ale nie wyglądało to na zwykły kościół, bo te buduje się blisko miast lub wsi, a ta posesja leżała dosłownie w szczerym polu. Musiałem się trochę naszukać, ale w końcu znalazłem. Miejsce nazywało się Abdij Lilbosch i był to klasztor zakonu Trapistów. Zakonników żyło tam bodajże dziewięciu. Żyli i pracowali tu, a wspomniane wcześniej świnki to była ich własność. Kusiło mnie by zajrzeć do środka, bo jakaś rodzina chodziła niedaleko mnie, ale odpuściłem, może kiedy indziej. Do klasztoru raczej nie wchodzi się ot tak, bez uprzedzenia, a miejsce nawet bez zwiedzania wnętrzy było klimatyczne i ciekawe.


I nie tylko. Zaraz obok posesji klasztoru natknąłem się na coś równie przykuwającego uwagę:


Oznaczone pomniko - śmigłem miejsce katastrofy kilku samolotów podczas Drugiej Wojny Światowej. Spadły bodajże dwa amerykańskie bombowce, brytyjski myśliwiec i coś jeszcze, chyba niemieckiego. Miejsce oczywiście tragiczne, ale wyobraźnia pracowała na obrotach i prawie widziałem jak na tym polu dogorywają szczątki maszyn.
Chętnie zostałbym tu dłużej, ale samemu nie chciało mi się drążyć tej wycieczki tu dalej. Czas w drogę. 


Jeszcze nie wracałem jednak do domu, tylko klasycznie pojechałem w stronę inną skąd przyjechałem :)
Było warto. Wśród pól znalazłem skrytą w zagajniku posiadłość, której właściciele na bank byli fanami jakichś bajek:


Na zdjęciu tego zbytnio nie widać, ale była jakaś magiczna studnia, ogród letni, jakieś twory z żywopłota, no i te imbryki na pieńkach widoczne po lewej :D Serio, widać że ludzie mają tu pozytywne szurnięcie w wystrajaniu swoich posiadłości. Oczywiście obowiązkowo musi być też jakaś dziwaczna rzeźba:


Przeczuwam inspirację "Alicją w krainie czarów", choć kto wie? :) Teraz już czas wracać.


Po drodze natknąłem się na jeszcze jeden ponadprogramowy przybytek:

Ile jest zwierząt na zdjęciu? :)
Oprócz rzeźb, Holendrzy lubią też mieć obok siebie zwierzęta. Tu akurat to jakieś wiejskie podwórko, więc i zwierzaki nie dziwią, ale często można spotkać podmiejskie apartamenty, a w ogródku konia, kucyka, lub.. flamingi. Tak, widziałem kiedyś coś takiego :) Z bardzo dziwnych rzeczy w ogródkach mogę wymienić też prawdziwy myśliwiec bojowy, oczywiście nie działający, ale przecierałem oczy gdy zobaczyłem taką maszynę, lekko skierowaną dziobem w górę dla efektu, w zwykłym, przydomowym obejściu. Mają rozmach..


I to byłoby na tyle. Całkiem przyjemnie było jak na zupełnie nieplanowany wyjazd, podczas którego miałem nadzieję na podziwianie co najwyżej płaskich jak stół pól. Czasem warto dać się jedna ponieść zwykłej chwili i ruszyć.

Komentarze

  1. O, zdecydowanie warto ;) Przyjemna odmiana, popatrzeć na podwórkowe instalacje artystyczne, a nie nasze typowe polskie pierdolniki, składające się ze złomu, gratów i wszelkich "przyda sie"... Wycieczka rzeczywiście wyjątkowo udana, jak na taką nieplanowaną. Pewnie zaostrzyła apetyt na lokalne krajoznawstwo - to trzymam kciuki za kolejną korzystną koniunkcję dobrej pogody i wolnego czasu ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej! :) Odmiana przyjemna, ale szczerze, to trochę tęsknię za tymi, jak to zgrabnie ujęłaś - pierdolnikami ;) Te idealne i wychuchane ogródki już trochę nudzą ;) Co do samej wycieczki to wyjątkowo się jak na taki spontan udała, ale w najbliższym czasie raczej nie będę nigdzie już jeździł, bo zimno, bo nie ma czasu, bo holenderska prowincja na dłuższą metę jest monotonna. Tobie również życzę jak najszybszego odtajania szlaków i zaczęcia sezonu na zdobywanie znanych i nieznanych terenów :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś w tym jest, ja np. zawsze darzyłam sentymentem taką typowo dolnośląską, poniemiecką szarzyznę, te nadgryzione zębem czasu ogromne zabudowania na wsiach, trochę nieprzystające do obecnej tam nieraz biedy...
      No, owszem, na razie mamy sezon na hibernację i wspominki letnich wojaży. Ale i tak tli się nadzieja, że trafi się jakieś cieplejsze okienko w pogodzie, jeszcze przed wiosną ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przez Płaskie do Wody, a powrót Kanałem (którego nie widziałem).

Ostróda - Szeląg - Tabórz i bonus.

Wyprawa lipiec 2016 - Z Mazur przez Polskę w góry, i nie tylko.