Jak się nie ma, co się lubi..


Pamiętam, że gdzieś w wieku 12 lat, byłem, pod wpływem lektury Władcy Pierścieni, (nie za dużo tych przecinków?) bardzo nakręcony myślą, by podobnie jak Drużyna Pierścienia lub chociażby ekipa hobbitów z Shire'u, móc wyruszyć kiedyś na jakąś wyprawę. Nie musiała to być tak wielka i długa wyprawa jak ich, i zadowalałem się pobliskim parkiem i wieżą ciśnień, które dość dobrze symulowały wielkie lasy Śródziemia czy konstrukcje pokroju Barad - Dur. Pamiętam jednak, że w bibliotece, do której chodziłem po kolejne części tej "trylogii" (a był wtedy na to boom, więc zdobycie każdej kolejnej było dużym osiągnięciem i tym lepiej się je czytało), wisiała mapa powiatu ostródzkiego i w wyobraźni kilkunastolatka to nie był żaden powiat, tylko kraina pełna tajemnic, skarbów i na pewno mieszkały tam trolle lub chociaż kilka elfów, bo inaczej po co nam tyle lasów? Wtedy właśnie narodziła się idea wyprawy, o której mówiłem każdemu - przejdę czy przejadę, nieważne, ale okrążę całe Jezioro Drwęckie, i wrócę w glorii jak zdobywca nowego kawałka świata. Koledzy pukali się w czoło i mieli całkowitą rację, bo teren wówczas był mi całkowicie nieznany, a i dziś miałbym z tym problemy, bo linia brzegowa Drwęckiego bardzo często jest podmokła i niedostępna, i trzeba nadkładać drogi błądząc w lasach i bezdrożach. Marzenie jednak zostało, i z historii wcale nie stało się legendą, a z legendy mitem.

Dorosłość, pośród wielu minusów, ma jeden niezaprzeczalny plus - można robić co się chce. Jeśli robi się to z głową, można spełniać marzenia, jeśli zaś nie - można się pogrążyć. Wyciągnięcie z pawlacza marzenia o objechaniu jeziora nie skutkowało raczej wielkimi nieprzyjemnościami, więc tak oto narodził się plan kolejnej wycieczki. Zrezygnowałem jednak z ambicji, by okrążyć calutki akwen, bo jak pisałem wyżej, nie ma ku temu warunków, więc postawiłem sobie zadanie, by dojechać na jego najdalej położony kraniec:



Zachodnie ramię jeziora ma długość 12 kilometrów. Na północnym, 4-ro kilometrowym byłem wiele razy, więc teraz zmiana bieguna.

Jak zawsze, start w Ostródzie, z zatoki wcinającej się głęboko w miasto, co widać na powyższym zdjęciu. I poniższym:


Dzień drugi czerwca zapowiadał się pogodnie i letnio. Spory ruch na nabrzeżu, bo sezon na spacerowe rejsy po jeziorze lub kanale ostródzko - elbląskim trwał w najlepsze. Okrążyłem zatokę i jeszcze rzut oka na zostawiane w tyle miasto wraz z jego flagową panoramą:


Dalej droga prowadziła wygodną ścieżką rowerową aż do przystani żeglarskiej:


Na drzewie widoczny symbol św. Jakuba, i że jakiś czas temu oglądałem film o wędrówce szlakiem Camino Santiago, całkiem przyjemnie się skojarzyło. Za przystanią zaczynała się marina w jakże by inaczej marynarskim klimacie, na której spotkałem pilnującego jej osobnika:


Spojrzeliśmy tylko na siebie w porozumiewawczym milczeniu i odjechałem w swoją stronę. Minąłem po raz nie wiem który w życiu budynek Ekspedycji Kolejowej, który coraz bardziej upodabniał się do sczerniałego, wielkiego szkieletu, i byłem w lasach, które bardziej w tą porę roku przypominały dżunglę:


Znów czekała mnie długa droga widmową linią kolejową, ale w takich okolicznościach była przyjemnością. Po drodze, nawiązując do tolkienowskiego wstępu, napotkałem na elfickie pewnikiem ruiny:


Widocznie mam immunitet do poruszania się po tych stronach, bo żadna strzała nie wyleciała z zarośli i mogłem na spokojnie jechać dalej. Mimo iż okoliczności nader sprzyjające, przyjemne, to tego typu widoki, zasługujące na jakąś poetycką metaforę, czasem potrafiły lekko człowieka zdołować:


Droga ciągnąca się aż po horyzont, mająca swe lustrzane odbicie w niebie.

Wspomniałem kiedyś, że te lasy są bardzo różnorodne, są wręcz takim kolażem różnego rodzaju roślinności, i nie sposób się w nich nudzić, bo dosłownie co chwilę ukazuje się oczom jakiś inny fragment lasu, inna jego kompozycja, jak na tym zdjęciu:


Co najmniej kilka odmiennych gatunków drzew i krzewów w małym kadrze. Czy to w tej grupie paproci znajdzie się poszukiwany od setek lat ich kwiat? Można to w prosty sposób sprawdzić przychodząc w te miejsce w noc przesilenia letniego o północy, oczywiście nie mając nawet skrawka ubrania na sobie ;) Takie zasady, taka sytuacja :]

W końcu jednak opuszczam zalesiony teren i otwarta przestrzeń jest miłą odmianą. Asfaltówką przecinam mały mostek będący częścią kanału Ostródzko - Elbląskiego i już prosta droga do pierwszej od dawna aglomeracji, wioski Liwy.



Pozazdrościć tylko lokalizacji domu i terenu powyżej. Pierw jednak trzeba na zdjęciu odnaleźć ten dom ;)

Za kilkanaście minut dojechałem do wsi Liwa, i popełniłem jeden dość duży błąd. Zmieniłem tryb na telefonowym aparacie, i zamiast jak wcześniej robić zdjęcia tego co przede mną, to robiłem sobie. Zamiast fotek starych liwskich zabudować zrobiłem autosesję, i teraz widzę jak głupio wyglądam jak robię zdjęcia podczas podróży :/ Jedyne zdjęcie z Liwy:


A szkoda, bo wieś jest naprawdę ciekawa, stara i sporo w niej osobliwości. Może innym razem.

Odbiłem w stronę Zalewa i przywitały mnie otwarte przestrzenie:


Chwila odpoczynku w takich okolicznościach:


W maleńkim Zalewie, dosłownie kilkudomowym, miałem skręcać na Boguszewo z którego było dosłownie kilka kilometrów do miejsca destynacji (niektóre anglicyzmy mnie rozwalają, jak ta destynacja, ale użyłem, więc niech będzie), lecz tu na scenę wchodzi znany i lubiany Pan Manewr, który nie pozwala mi zgodnie z planem jechać tam gdzie chce, tylko w najmniej spodziewanym momencie wybiera jakąś alternatywną drogę i pcha mnie tam. A ta, którą wybrał w Zalewie, była bardzo alternatywna: zwykła piaskowa, nietknięta cywilizacją wiejska dróżyna. Nie wiem czemu dałem się skusić, ale nie żałuję. Po chwili z piaskami, zaczęły się leśne ostępy. Po leśnych ostępach zaczęły się samotnie rozrzucone domostwa, a co najdziwniejsze, leśne ostępy się nie skończyły. Domostwa to nie były jakieś peerelowskie budy, tylko całkiem suto budowane jednorodzinniaki, niektóre z panelami słonecznymi na dachach:


Wioska Gil Mały wywarła na mnie duże wrażenie, bo nigdy wcześniej nie spotkałem tak zakamuflowanej w lesie miejscowości, co nieźle widać na powyższym zdjęciu. Jakby ktoś celowo i z premedytacją, lub dla żartu ukrył ją tak daleko od świata.

Za Gilem Małym biegła lasem dróżka większa i mniejsza. Zgadnijcie, którą pojechałem? Właśnie :)
Las był tym z tych pierwotniejszych, czuło się że jest się daleko od większych skupisk ludzkich i podobało mi się to uczucie. Niektóre drzewa wyglądały jak zahibernowane z pradawnych czasów:


A i sam las:


Prezentował się co najmniej dostojnie.

Widoczną u podnóży drzew ścieżyna dostałem się do miejscowości o szumnej nazwie Gil Wielki. Szumnej, bo była o wiele mniejsza niż jej kuzyn, Gil Mały. Naprawdę, Gil Wielki to dosłownie jeden budynek wraz z przylegającymi do niego szopami, i bardziej wyglądał na agroturystykę niż miejscowość:


Trochę przypominał mi dworek Nivellena z wiedźmińskiego opowiadania "Ziarno Prawdy", i za chwilę kogoś takiego jak on miałem właśnie spotkać. Udałem się nad brzeg jeziora które było dosłownie obok i gdy tylko zrobiłem te zdjęcia:



Z "dworku" wyszedł jakiś stwór i zaczął iść w moim kierunku. Między nami były szopy na sprzęt wodny, i stwór, który okazał się człowiekiem, ale w typie klasycznego Janusza z wąsem i obliczem złym na cały wszechświat wszedł do jednej z nich, ale dobrze wiedziałem, że wyszedł na przeszpiegi, bo dostać się tu było naprawdę ciężko. Niestety, wzorem Nivellena nie zaprosił mnie do siebie, nie ugościł, ale też nie groził śmiercią i kalectwem, więc sam wsiadłem na rower i odjechałem. Mijając go powiedziałem jeszcze "dzień dobry" i że "bardzo tu ładnie", ale on tylko "Yhmmm", więc szybko pojechałem dalej.

Wróciłem lasem i skorzystałem w końcu z większej ścieżki, las po jakimś czasie ustąpił pola.. polom, i wjechałem na suchy przestwór oceanu:



Było bardzo ciepło, więc pod polnym drzewem zatrzymałem się na odpoczynek. W tym samym czasie telefon oznajmił, że słabo u niego z baterią. Byłem o krok od celu podróży, tego historycznego miejsca z marzeń, i że nie zrobię stamtąd pamiątkowego zdjęcia?? Nie ma przerwy w takim razie. Gdy wsiadałem na rower, usłyszałem że coś nadjeżdża zza wzgórza. Dźwięk narastał. Za chwilę wyleciał stamtąd jakiś koleś na motorowerze, bez kasku, w rozpiętej koszuli, zobaczył mnie i wyhamował zostawiając ślad. Chwilę tak patrzyliśmy na siebie w środku bezdroża, i w końcu przemówił:

- Eee, co ty tu robisz?
- Rowerem sobie jeżdżę. Ładna okolica.

Trochę nie wiedziałem co mu odpowiedzieć, bo zdziwiony był jakby to Sahara była, gdzie ludzie nie występują.

- Achaaa. Jakbyś zobaczył tu dziewczynę to powiedz komuś w Boguszewie, bo wyszła z domu i amnezję ma.
- Spoko. Powiem.

Odpalił silnik i odjechał. Ja też. Potem w gazecie przeczytałem że faktycznie zaginęła taka dziewczyna w tej okolicy, ale się odnalazła.

I tak dotarłem do Boguszewa:



Nie wspomniałem wcześniej, że nie wziąłem żadnej mapy ze sobą w drogę. W domu tylko spojrzałem z grubsza na gogle maps jak trasa wygląda, i pojechałem. Byłem pewien że dam sobie doskonale radę i że mam już wyrobiony zmysł. Niestety, guzik prawda. W Boguszewie owszem, odbiłem w prawo na południe i jechałem dobrze, ale za wcześnie skręciłem, myśląc że gdzieś niedaleko jest miejsce DESTYNACJI. Niestety, od niego dzieliło mnie pół kilometra. Zamiast tam, znowu zacząłem się kierować w stronę Liwy.. Rozglądałem się wokół, bo przecież gdzieś tu niedaleko powinno znajdować się te jezioro, długie na 12 kilometrów, a wokół nie było nawet grama wody. Znalazłem tylko:



Lecz niestety trop zaprowadził mnie pierw do wsi Rogowo, a potem znów do Liwy. Byłem za bardzo zmęczony by wracać i szukać celu, pardon, destynacji, i odpuściłem. Marzenie nie zostało spełnione, ale i tak było zajebiście. Mam nauczkę na przyszłość, by jednak lepiej się zawczasu przygotowywać. Do podróży, i tak ogólnie, życiowo. A marzenie nie zając. Bo czasem lepiej przecież gonić króliczka? :)

Wracając, miałem sporą awarię roweru, i gdyby nie przypadkowo zabrany śrubokręt, mogłoby być nieciekawie. Przypomniałem sobie, że od trzech lat nie serwisowałem sprzętu, więc może czas najwyższy, by potem bezpiecznie jeździć i wracać, czego każdemu życzę.



I mapka:


Komentarze

  1. Miałam robić własny wpis, ale co skończę czytać jeden Twój i nie-daj-borze obsmyrnie mi się ręka na strzałce w dół, to już wciąga mnie kolejna lektura... Ciekawe kto za mnie rano do roboty wstanie?:P
    Fajna trasa z jeszcze lepszym zamysłem. Nie dziwię się wcale przeświadczeniu o obecności stworów wszelakich, rzeczywiście te lasy aż się o to proszą... A w Gilu Wielkim (wspaniała nazwa :D) to kiedyś nie było aby więcej zabudowań, po których teraz śladu nie ma? Bo też i obecność "dworku" mogłaby na to wskazywać. Co innego lepianka na zadupiu leśnym, a co innego taki kawał chałupy nie wiadomo skąd ;)
    Kurde, faktycznie niewiele brakowało do celu... Ale patrząc po tym, jak daleko od brzegu są przejezdne trasy, to chyba lepiej byłoby udać się wzdłuż kajakiem. O ile praktykujesz taką formę przemieszczania się ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Przez Płaskie do Wody, a powrót Kanałem (którego nie widziałem).

Ostróda - Szeląg - Tabórz i bonus.

Wyprawa lipiec 2016 - Z Mazur przez Polskę w góry, i nie tylko.